BellyBestFriend
Dodaj do ulubionych

Pamietniki / Tytuł: Ucząc się siebie... i jej!

Autor: rybuuu
17 kwietnia 2017, 22:06

Dziennik pokładowy:
192dc, 28 tydzień



... ale ze mnie łajza, naprawdę. Ani się tu nie odezwałam do nikogo, ani życzeń na święta nie złożyłam. Mam nadzieję, że wiecie, iż każdej z osobna i Waszym Okruszkom ślę same pozytywne jajcarsko-dyngusowe-czekoladowe wibracje. Niezależnie od dnia i pory roku. No!

Dzisiaj tak krótko może.

Po pierwsze - wygląda na to, że jutro ruszamy z pierwszymi poważnymi zmianami w mieszkaniu. W sumie zacznie się od telefonów i umawiania, a nie faktycznych prac, ale to już lepsze, niż głucha cisza. Po mału też krystalizuje się wizja zagospodarowania przestrzeni. Mąż wygląda na sfrustrowanego tym, że ciągle podsuwam nowe pomysły, ale ciii... będzie pięknie.

Po drugie - minęły święta. Czas rodzinny. Iii... nikt mnie nie wkurzył. Nie zirytował. Nie wprawił w zakłopotanie. Wow. Chyba pomogła nam wszystkim tygodniowa rozłąka.

Po trzecie - ŻARŁAM JAK PROSIĘ CAŁE ŚWIĘTA. Głównie słodycze. I tak trochę mi wstyd. No bo w sumie odkąd wyniki glukozy wyszły ok, a do tego ja raczej mam miłą świadomość, że za dużo nie przytyłam jak na ten etap ciąży, to chyba trochę przestałam uważać. I w sumie tu już nawet nie chodzi o sadełko i doznania (nie)estetyczne, jakie mogłabym dostarczyć swoją aparycją, a fakt, że zasypałam Miśkę cukrem i pierwszego dnia świąt kopała jak dziki dzik. Nie lubię mieć świadomości, że mogłam zaszkodzić dzieciaczkowi. Mało tego - siedząc przy świątecznym stole fantazjowałam, jak tarzam się w żarciu. I miałam z tyłu głowy myśl, że jakby tak wyłączyć hamulec, albo wygonić ludzi z pokoju, to zeżarłabym duuużo więcej, niż byłam w stanie. O nie, trzeba z tym skończyć.

Po czwarte - dalej na zmianę chcę w trybie nał ukochać Miśkę lub przenieść termin porodu na przyszły rok.

Po piąte - stwierdziłam, że zrobię podsumowanie drugiego trymestru w poniedziałek. Po wizycie u gina. I po tym, jak trochę spalę czekoladowe jajeczka, co by Wam podać faktyczny stan sadełka.

Po szóste - jak ktoś mi mówi, że jestem na L4 i mam tyyyle czasu na wszystko, to śmiać mi się chce. Tyle edukacji co przez ostatnie tygodnie nie zaznałam przez całe swoje życie. Non stop o czymś czytam. Ciąża, poród, karmienie, połóg, rodzaje ogrzewania, panele podłogowe, wanny, brodziki, umywalki... A najgorsze jest to, że to nie studia i zasada czterech Z (zakuj, zdaj, zapomnij, zapij), tylko prawdziwe życie! Ledwo zacznę chłonąć informacje, podnoszę się od lektury i co? Koniec dnia! Szaleństwo. I tak mijają miesiące.

Po siódmeee... witaj czwarta strono!

Lecę dalej próbować bym ekspertem od wszystkiego. Buź!


Wiadomość wyedytowana przez autora 17 kwietnia 2017, 22:18

3 komentarze (pokaż)
23 kwietnia 2017, 15:48

Dziennik pokładowy:
198 dc, 29 tydzień - zaraz "3" z przodu...



Święta, święta i po świętach. Wiem, szybko się obudziłam - w sumie minął tydzień.

Muszę Wam przyznać, że mam milion powodów do marudzenia. No bo pogoda nie ta - chciałoby się wyjść, ale człowiek się boi wyściubić nosa zza drzwi, bo tu niby słoneczko, a w sumie to piździawa. Już dwa razy smarkałam w ciąży i więcej nie zamierzam. Z moim trzymaniem słodyczowego reżimu też bywa różnie. Dzień po ostatnim wpisie moi rodzice zarzucili na stół cukierasy, wafelki i inne krówki ciągutki. Musiałam wyglądać jak Bridget Jones, bo wsuwałam i płakałam do wewnątrz. Też się jakoś super dużo nie ruszam. No siedzę na dupie, trzeba to nazwać po imieniu. Moje podświadome "haha, nie utyję za dużo!" daje mi prztyczka w nos - Miśka robi masę, a więc ja też. Brzuch rośnie jak oszalały, chwilami mam wrażenie, że rośnie mi druga albo i trzecia broda. Oby na wrażeniu pozostało. Dni w ogóle ciągną się jak flaki z olejem - nie dzieje się nic nadzwyczajnego, a wiadomo, że jakby działo, to miałabym większe poczucie, że to wszystko ma jakiś sens. No i mój mąż... Możecie się ze mnie śmiać, ale wnerwia mnie swoim optymizmem. Kiedy mówię mu, że życie wywróci się nam o 180 stopni i jestem deczko osrana perspektywą niedosypiania, niedojedzenia i bycia na ciągłym haju w związku z martwieniem się o maleństwo, to on mi mówi, że... przesadzam! Bo nie jesteśmy pierwsi ani ostatni, wcale może nie być tak hardkorowo i w sumie dziecko to głównie radość. Kurna, ciężko nie przyznać mu racji, ale chyba lepiej by mi było, gdyby przyznał, że też jest przerażony i czuje się jak chłopiec we mgle. Możecie mi powiedzieć, że głupiam. No i pewnie tak jest.

Także tego... milion powodów do marudzenia. A mimo to jakoś tak mi... lepiej.

Pogodziłam się chyba z tym, z czym pogodzić się nie mogłam, czyli z tym, że jestem, cholera, w stanie błogosławionym, nie na wszystko mam siłę, przybyło mi parę limitów obciążenia psychicznego i fizycznego no i zwyczajnie nie daję rady. Już sobie nie organizuję samotnych eskapad na cały dzień poza domem. Raczej czepiam się małych rzeczy - zrobić niewielkie zakupy, podejść do biblioteki, ugotować obiad, zrobić pranie. Także stawiam sobie cele adekwatne do możliwości. A jak leżę i pachnę, to leżę i pachnę. I już nie czuję, żebym musiała kogoś za to przepraszać. Nieuniknione, że trochę pomaga mi fakt, iż wraz z trzecim trymestrem wracają mi ciągoty do spania. A jak się śpi, to się aż tak wiele nie myśli. Także... taki mój osobisty sukces, że ciąża powoli przestaje być dla mnie przykrym zestawem dolegliwości, a zaczyna być tym magicznym, mistycznym i pięknym stanem, w którym powoli zaczynam czuć się mamą. WOW, nieźle, co nie? Pół roku mi to zajęło... plus jakieś cztery bezowocne cykle przed.

Myślę, czy nie zacząć preparować dla nas fotoksiążki ze zdjęciami z USG i w ogóle pierwszym rokiem życia...

Trzeci trymestr wita mnie w ogóle nowymi dolegliwościami - wracamy do spanka (o czym już pisałam), częstomocz pełną parą no i klucha w nosie, której pozbywam się z krwią. Cudownie!


Jutro USG. Nie możemy się z mężem doczekać. Trzymajcie kciuki!

1 komentarz (pokaż)
24 kwietnia 2017, 22:49
PoradaKomentuj | Lubię (0)

Tam tararaaaam! Śpicie?

Dziennik pokładowy:
199 dc, 28+3 - PODSUMOWANIE DRUGIEGO TRYMESTRU!


Podsumowanie dość naciągane, gdyż obecnie trwa 29 tc. No ale dziś przypadła nam kontrola u ginekologa, więc o ile mnie nie myli wzrok, gdy patrzę na kalendarz - mamy jakieś półtora tygodnia obsuwy. Musicie mi wybaczyć. :)


Pomiary wszelkiej maści:
- Mamusiowe sadełko - wkraczając w drugi trymestr odnotowałam wręcz spadek o 2kg względem pomiaru sprzed testu ciążowego. Będąc już półtora tygodnia w trzecim, względem pomiaru sprzed testu, jesteśmy 6kg do przodu!
- Miśkowe sadełko - cóż, mam trochę mało danych… W badaniu 14 tygodnia miśka mierzyła 7cm. W 21 tygodniu ważyła 304 gramy. Dziś, to jest w 28+3, waży 1250 gramów!
- Mamusiowe zmiany w ciele - duże, mleczne cyce; żyłki; brązowe, ogromne suciwa; brzuch, którego nie da się wciągnąć. Jednym słowem - seeexy!

Nie mam żadnych nowych zdjęć Małej, bo skubana wsadziła głowę w dół, obróciła się dupką i zasłoniła się dłońmi. Jedyne zdjęcia, z jakimi wróciłam, to… zdjęcia narządów rodnych. Tak. Tego nie będziemy oglądać.

A to ja, w 28+3:

kbot3q.jpg

Zdjęcie sponsorują: bluzka z Lidla (taaak, napadłam na niego, jak była ta gazetka z ciuszkami dla ciężarnych), aparat, od którego gorsze zdjęcia robi już tylko kalkulator, i lustro, do którego Durczok wysłałby Rurka.

Badania typowe dla drugiego trymestru:
- USG drugiego trymestru w 21 tygodniu - wszystko ok!
- Krzywa cukrowa - moje wyniki: na czczo 81,5; po 1h: 145; po 2h: 133,5. Te wyniki zostały zinterpretowane przez moją Panią doktor jako "w normie".

Pozytywy drugiego trymestru:
- Znamy płeć! Pierwsza pewna informacja przypadła na 20 tydzień. Córa!
- Córa mieć na imię będzie Michalina, w ramach zmałpowania od taty (Michała) i wkupienia się w łaski m&m-sowej rodziny (bo ja Maria jestem, jak byście nie wiedzieli).
- Unormowana niedoczynność tarczycy - wyniki TSH poniżej 2
- Mam ciążowy brzuch wystający poza piersi i nie zawaham się go… nie wciągać. Whoop whoop!
- Przelewanie w żołądku w końcu stało się wyraźnymi ruchami - stało się to na przełomie 21 i 22 tygodnia.
- Wrócił mi apetyt. Nawet za bardzo. Alleluja!
- Zdarzały się takie piękne dni, że wstałam o szóstej lub siódmej i nie musiałam tego później odsypiać. Brawo ja!

Lista, listaaa… lista przebojów, czyli największe zmartwienia matki-schizującej:
- Strach o opryszczkę narządów płciowych, która okazała się… włosem wrośniętym po goleniu.
- Zawód płcią - czyli jak, pomimo wszelkiego asekurowania się w temacie nienastawiania na cokolwiek, przeżyć "żałobę" w związku z informacją, że Miśka nie jest projektowanym od miesięcy Miłoszem, a potem nie móc sobie wyobrazić, żeby to faktycznie nie była córeczka (tak, na takim etapie jesteśmy dziś!)
- Infekcja dróg moczowych, która okazała się być wyimaginowaną, po tym, jak odkryłam, że… źle sikam do kubka.
- Drugie przeziębienie tej ciąży… udało się wyleczyć domowymi sposobami i serią Prenalen.
- Huragan obaw o wszystko. Czy dam radę, czy nie dam, czy skompletuję wyprawkę na czas i czy zrobię to dobrze, czy będą problemy czy nie będą… Do tego kwestia mieszkania u rodziców, remontu przyszłego domu… To za dużo, nawet na dwie głowy w jednym ciele.
- Ból pleców… uh. No nie mogę za długo siedzieć.
- Okazało się, że nie mogę już zniknąć na cały dzień z domu i uniknąć katastrofalnego zmęczenia. Trochę wpędziło mnie to w depresję.
- Stałam się nieporadna, dały o sobie znać problemy z pamięcią, koncentracją, mówieniem na głos i zapominaniem słów. A może zawsze taka byłam?...
- BONUS, czyli zmartwienie mojego męża. Moje. Libido. Sięgnęło. Dna. I. Dwóch. Kilometrów. Mułu. No cóż. Któż by pomyślał, że taka jurna dziewoja jak ja któregoś dnia poczuje się, jakby ktoś jej totalnie wcisnął guzik trybu: "seks nie istnieje i nie musi". Really?!


Stan wyprawki jak dotąd (jak uznam, że mam wszystko, to zrobię pełną listę ze szczegółami):
Używane łóżeczko po siostrzeńcu, materacyk, fotelik samochodowy, wózek, 4 staniki do karmienia (thanks God, że je mam, bo już ich używam…), laktator, chusta, rogal do karmienia, chemia do prania dziecio-ciuszków, płyn do dezynfekcji, 2 opakowania chusteczek nawilżanych (dary losu!), 2 opakowania pampków, cała masa nowych i używanych ciuszków oraz… zdobyczny Szczeniaczek Uczniaczek, dla którego o mało nie dostałam hemoroidów podczas plaszczenia tyłka na warsztatach.



No. I tyle.


Wiadomość wyedytowana przez autora 24 kwietnia 2017, 22:46

3 komentarze (pokaż)
28 kwietnia 2017, 16:17

Dziennik pokładowy:
201dc, jeszcze dwójka z przodu...


Co tam, jak tam, Kobiałki?

Muszę się Wam przyznać do czegoś - trochę Was "zdradzam" z lokalną grupą na fejsie, która skupia mamuśki z mojego miasta (gadam, jakbym już tam mieszkała... buuu!). Cynk o niej dostałam w sumie na spotkaniu chustowym i od tej pory codziennie uczestniczę w radościach i problemach wielu kobitek, a raz nawet zdarzyło mi się uczestniczyć... w porodzie! Jedyne minusy, jakie dostrzegam, to że jestem coraz bardziej świadoma tego, jak macierzyństwo potrafi dać w kość, zwłaszcza, gdy dzieciaki chorują. W każdym razie kobitki są niezastąpione, gdy trzeba doradzić w kwestii wyprawki.

W tym miesiącu planuję zakupić między innymi "wyposażenie" łóżeczka, gdyż do tej pory posiadam w sumie tylko materacyk i jakieś zdobyczne prześcieradełko z gumką. Powiem Wam, że totalnie zajoba dostałam, kiedy zaczęłam temat dotykać, bo wszystkie sklepy, czy te stacjonarne czy te online, dosłownie zieją ofertami. Ach, i te zdjęcia - baldachimy, hafciki, koronki, wstążeczki, podunie, kołderki... Ja pikole! W sumie to logika podpowiadała mi, że taki noworodek to w sumie chyba jedyne, czego potrzebuje w łóżeczku, to dobrego wsparcia pod kręgosłup i wentylacji. No i wiadomo - lekkiego okrycia, gdy jest chłodniej. No ale mi się szykuje dziecko lipcowe. I co teraz? Po tym, jak przewertowałam kilka różnych sklepów, allegro, olx i ceneo, stwierdziłam, że totalnie kapituluję. No bo ja już nie wiem. Bo materiały, z jakich uszyta jest poszewka, to jedno. Ale jaki wkład? Kołdra poliestrowa w ogóle oddycha? A jaki ona musi mieć wymiar? Czy ma jakąś podaną grubość? Dlaczego nie ma?! No... tak sobie włosy z głowy rwałam. Bo ja bardzo nie lubię nieświadomie robić zakupów.

Dziewczyny przyszły mi z pomocą i ochłonęłam. W sumie każda, która się do mnie odezwała, dała mi dość wyraźnie do zrozumienia, że sama nakupowała pościeli podczas wyprawki, tylko po to, żeby... schować ją do szafy i nie używać nawet przez dwa lata! Poduszeczka się niemowlakowi nie przyda. Baldachimy to tylko łapią roztocze. Temat ochraniaczy na łóżeczko w sumie został nierozstrzygnięty. Mimo wszystko zalecono nie pakować się w żadne kołderki na początek, chociażby dlatego, że w sumie niewiadomo, czy... Miśka nie zechce spać z nami. Temat mocno kontrowersyjny, ale go nie wykluczam.

Także z pościelowych spraw, jako, że mam letnie dziecię, stanęło na:
- Jednym cienkim kocyku bambusowym (bambus jest spoko dla alergików, latem zapewnia przewiewność, a zimą grzeje), wymiary 80x100
- Ze dwa dodatkowe, również bambusowe, otulacze 120x120.
- 2 dodatkowe prześcieradełka z gumką
- Dodatkowo, choć jeszcze się waham - jeden grubszy kocyk dwustronny (podoba mi się ten z Motherhood z welurem - i ja wiem, że minky jest wszędzie, ale mam jakieś 'ale' do niego).
O, to wszystko:
klik, klik, klik, klik

Dodatkowym zakupem na ten miesiąc będą w sumie cosie, od których wszystko się zaczęło, a mianowicie… koszule nocne do szpitala. Tak, dokładnie. Pamiętam, jak sporo tygodni temu zaczęłam wyobrażać sobie swój poród (wszak mam tendencje masochistyczne) i w pewnym momencie mnie walnęło, że przecież ja nie mam żadnej koszuli przystosowanej do karmienia! Jedyne, co mam w szafie, to wór na ziemniaki z nadrukowanym różowym słoniem, z dziurą na łeb po samą szyję. I tak sobie pomyślałam, co będzie, jak będzie trzeba przystawić dziecko - na dole lej po bombie, szwy i rozpłatana Grażyna, a ja tu teraz robię dołem striptiz, odsłaniając te seksowne wdzięki, i dwa cycuszki na wierzchu?! No nie. A potem przewertowałam allegro i zobaczyłam, że w sklepach sprzedawców koszul na porodówkę jest wiele innych, równie przydatnych, cosiów. I wtedy ogarnął mnie szał wyprawkowy…

Tak czy siak - tygodnie lecą, a ja szczerze dalej nie wiem, co kupić. Nie, żebym uważała, że do porodu muszę sobie uszyć sukienkę na zamówienie i pójść do niego w pełnym makijażu, ale szczerze - przerasta mnie trochę wizja, że będę obolała, spocona, w połowie nieprzytomna, będzie leciało mi z cycków, każdy będzie mi zaglądał tam, gdzie słońce nie dochodzi - czyli mówiąc krótko, zostanę odarta z wszelkiej kobiecości, intymności i w ogóle (i to w asyście męża), a ja na to, na dobitkę, przyodzieję… pidżamę w całujące się żyrafy! Serio! Takie "koszmary" można znaleźć w necie. Kurna, nie chcę no. Także jak możecie mi polecić COŚ NORMALNEGO, do swobodnego odkrycia cyca, bez infantylnych nadruków, ale żebym jednocześnie nie zarżnęła się finansowo, to dajcie, proszę, znać.

Jutro zaczynamy 30 tydzień. Już nie chcę mówić, co ja na ten temat myślę… poczytuję namiętnie pamiętnik Dewy i pamiętam, jak niedawno pisała dokładnie to samo, a lada moment będzie miała ciążę donoszoną. Jasna dupka - czuję się jak nastolatek, który za szkołą pije pierwsze piwo. Ni to ekscytacja, ni to strach. Ale wiecie, co jest fajne? Zaczniemy ten tydzień z pierdzielnięciem! Idę. Jutro. Na. Wesele! Tak! A może powinnam powiedzieć, że się wytaczam na nie… Zabawne jest to, że weszłam w sukienkę z czasów, gdy serio ważyłam jakieś 80kg. I nie byłam wtedy w ciąży. W sumie dużo się zmieniło od tamtego czasu… No. W każdym razie tą imprezą zaczynamy całą serię nasiadów. Czeka mnie jeszcze jedna komunia, prymicje i jeszcze jedno wesele. Cholera wie, czy jeszcze coś po drodze nie wpadnie. A do kopert coś wsadzić trzeba… <sknerus McKwacz - mode on>.

Pozdrawiam Was ja. I Miśka, która ćwiczy lewy sierpowy na moim sadle właśnie.


Wiadomość wyedytowana przez autora 28 kwietnia 2017, 16:32

3 komentarze (pokaż)
1 maja 2017, 13:31

Dziennik pokładowy:
206dc, 30 tydzień



Uh... ależ ciężki weekend za nami! Zdałam sobie sprawę, że jakiś etap w moim życiu ewidentnie się skończył. Kij, że przemyśleń tego typu mam chyba dwieście na dzień, ale tym razem... jakoś tak mocniej szarpnęło mi banią.

W sobotę byliśmy na weselu znajomych. Jeżeli miałabym podsumować moje bycie tam jednym zdaniem, to brzmiałoby ono "zamieniłam się we własną babcię". Już po zakończonej mszy zdałam sobie sprawę, że właśnie minął mój limit sześciu godzin bycia na nogach i "ogarniania" - to dla mnie taki bezpieczny czas, który mogę wykorzystać na wszelką aktywność a potem się położyć i naładować bateryjkę, żeby potem nie popadać w depresję, że zamieniam się w warzywko. No a tu jeszcze całe wesele...

Przy stole oczywiście powtórka ze świąt. Miałam ochotę wleźć na stół i nacierać się jedzeniem, niczym wyginająca się nastolatka przy pomocy gąbki, w teledysku z myjnią samochodową w tle. A dodam, że młodzi mają dość dzianych rodziców i menu było kozackie. Kaczka w żurawinie, steki o różnym rodzaju wysmażenia, ryby w migdałach, różne opcje wegetariańskie, jakieś cuda-na-kiju-zawijańce ze szparagami... Poezja. A parę stolików dalej wołał do mnie barek z babeczkami z serniczkowym nadzieniem i arbuz pokrojony w trójkąty. No i tak siedziałam i memlałam, aż w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że... funkcje życiowe zredukowały mi się do dwóch właśnie - memlania i potakiwania. Autentycznie czułam się jak starowinka, która jest już zbyt zmęczona, żeby bawić się z innymi, ale równocześnie bawi ją sam fakt przyglądania się. Musiałam wyglądać jak stereotypowa ciężarna w zaawansowanym stadium brzuchacenia. Wszyscy naokoło jedli, walili driny, rzucali nieprzyzwoite żarty, wołali "o k*rwa, ZORBA!" i lecieli na parkiet, a ja... żułam, żułam i żułam... i uśmiechałam się półgębkiem. A wewnątrz mojego ciała darła się "prawdziwa" Marysia (a może to była Miśka?!) - "Czemu śmiechem nie walnęłaś, skoro Twój stary walnął taki śmieszny tekst?!".

A propos starego... dałam mu się parę razy wyciągnąć się na parkiet i tutaj miałam przeogromny ból dupy, gdyż zespół był świetny - muzyka na żywo, dwóch wokalistów, skład dęty, gitara, perka i klawisze. Wszystkie laski zamiatały dupeczkami, włosami i falbanami przy sukienkach. Mnie stać było tylko na pingwinie kroczki. No szkoda. A jeszcze niedawno, kiedy chodziłam na zumbę i salsation, wszystkim opadały szczeny, że tak zamiatam na parkiecie... no nic. I tak było uroczo - ja, mój mąż i brzuch, który nie pozwala nam zatańczyć przytulańca.

W pewnym momencie jednak poczułam, że już nie daję rady. Za długo na nogach, gumka od rajstop zaczęła mnie cisnąć, jedzonko mi się nie uleżało, było za głośno... No i wtedy, pomimo całego tego wewnętrznego rozbuchania i "oesu, jak tu fajnie!", nagle usłyszałam, jak mówię do starego: "żądam pokoju hotelowego z łóżkiem w trybie NAŁ!". No i się udało. W ciągu całego wesela zaliczyłam tam dwie godzinne wizyty. Oooch, tylko ciężarne wiedzą, jak wiele po tak długim siedzeniu przy stole, daje poleżenie sobie z nogami do góry, po wcześniejszym zdjęciu rajtek... Załapałam się nawet na pół godziny sesji z "Twoja twarz brzmi znajomo", który jest moim najulubieńszym programem EVER. Mąż w międzyczasie napruł się jak świnia i obracał wszystkie ciotki młodych - miałam nawet moment, że miałam ochotę się na niego zdenerwować, obrazić i okazać zazdrość, że nie masuje mi stóp i nie upewnia się co pięć minut, czy nie rodzę, ale jak już wspomniałam zamieniłam się w amebę, toteż moim jedynym celem na ten wieczór było wytrwać do oczepin i położyć się spać. No i udało się! Mąż co prawda, w stanie głębokiego upojenia i zapewniając mnie, że jestem mega seksi w ciąży, próbował namówić mnie jeszcze na "jebnięcie w dęs", ale dostał tylko torebką po nerach. Co jak co, ale po całym dniu wrażeń musiałam jeszcze wsiąść za kółko i przejechać 30 km. No ale około drugiej w nocy już żeśmy byli.

Następnego dnia odkryłam, że można przesiedzieć i przeleżeć trzy czwarte wesela, nie wypić ani kropli alkoholu, a i tak mieć mega kaca. Kolejnego dnia słaniałam się na nogach. No ale to akurat było do przewidzenia - przerabiałam to już dwukrotnie po moich "maratonach spraw pilnych" na mieście. Problem był tylko taki, że mieliśmy jeszcze tego dnia zaproszenie na grilla do znajomej męża. Dojechaliśmy jakimś cudem, choć oboje byliśmy w stanie agonalnym - tym razem nie tylko ja byłam pantofelkiem memlającym żarełko i uśmiechającym się jednym kącikiem ust. Mój mąż też miał "romantyczne spojrzenie" całą nasiadówkę i marzyliśmy tylko o tym, żeby wejść pod ciepły prysznic i walnąć w kimonko. Miśka zdawała się totalnie mieć w dupce zmęczenie staruszków i hasała sobie w moim brzuchu żwawo po zaaplikowaniu witaminy M (jak mięso).

No i mam teraz takie trzy spostrzeżenia:

Po pierwsze i najbardziej banalne, ale miejmy to za sobą. Nie opłaca się kupować ciążowych rajtek. Kupcie rajtki piątki i załóżcie je tył na przód. Mega patent! I kosztuje połowę mniej. To akurat doradziły mi kumpele z grupy na fejsie, bo zakupione wcześniej ciążowe antygwałty z Gatty odznaczały mi się pod kiecką, jakbym miała jedną wielką bliznę po cesarce.

Po drugie - kobieta ciężarna w towarzystwie pozostaje w oczach ludu tylko i wyłącznie chodzącym inkubatorem. Nikt już nie zapyta Cię o to, gdzie pracujesz, co lubisz jeść, co myślisz na temat rządu i gdzie zrobiłaś sobie tak zajebiste paznokcie. Odkąd pojawisz się wśród obcych w zaawansowanej ciąży, możesz co najwyżej usłyszeć: "Nie chcesz się położyć?", "Kiedy termin?", "Znasz już płeć?", "Masz już imię?", "A gdzie rodzisz?", "Dziewczyno, ja nie wiem, czy wiesz, a pewnie nie, ale TY SIĘ WYŚPIJ ZAWCZASU, BO POTEM BĘDZIESZ MIAŁA PRZESRANE!". Co na to ja? Memlu-memlu ciastem i głupi uśmiech kogoś, komu dziecko odcięło dostęp do 50% aktywnego obszaru mózgu.

No i po trzecie… Tak, ten weekend uświadomił mi, że skończyły się już czasy beztroskiego hasania. Zostały jeszcze jakieś dwa miechy ciąży i skoro na początku trzeciego trymestru już potrzebuję babcinego balkonika, to wiem, że nie ma mowy o dzikich imprezach w najbliższym czasie. Potem będę karmić. A jak skończę, to będę się martwić, czy mi dziecko zostawione u rodziny nie płacze. Więc następna szalona impreza może za jakieś pięć lat… Damy radę? Cholera, nie wiem. Ale muszę zacząć się na to nastawiać psychicznie.

Paradoksalnie - jakiś miesiąc temu pisałabym to ze łzami w oczach. Dzisiaj naprawdę się z tego wszystkiego śmieję. Chyba przywykam do bycia ciamajdą. I dobrze mi z tym.

A na deser mój outfit z wesela. To kiedyś naprawdę była moja sukienka nieciążowa… Aż nie mogę uwierzyć.

vem5xz.jpg

Buzi!

3 komentarze (pokaż)
3 maja 2017, 00:08

Dziennik pokładowy:
... dzień później


O losie... Błagam, niech to nadal będzie posobotni "kac", bo naprawdę nie wiem, co się ze mną dzieje. W nocy śpię po 10 godzin. Wstaję rano, trochę potuptam, pojem i nagle o 13:00 oczy jak spaniel. Kładę się, ledwo głowa przytuli poduszkę i już - lulam do 17.00. Wieczorem znowu senność. W sumie piszę teraz tylko dlatego, że obudziło mnie dziecko kopiące po żebrach, któremu ni cholery nie podoba się, że matce akurat wygodnie na lewym boku. Ach, no i siusiu. Częstomocz pełną parą. W ogóle Miśka jest ułożona główkowo, no i pięknie, ale mam wrażenie, że niczym śrubka wwierca mi się w piczkę i ciągnie mnie za brzuch. Może powinnam nosić pas?

Nie wiem, po co Wam to piszę. Chyba dlatego, że spodziewałam się takich atrakcji w dziewiątym, a nie siódmym miesiącu. Potrzebuję ojojania. Ojoja mnie ktoś? Bo mąż się ze mnie śmieje, że ze mnie taka nieporadna kluseczka...

Wrrr... Nie zniosę tej świadomości, że jutro lub pojutrze znów prześpię cały dzień!


Edit.
Aach, tylko błagam, nie piszcie mi, że "śpij, póki możesz", bo ugryzę.


Wiadomość wyedytowana przez autora 3 maja 2017, 00:03

2 komentarze (pokaż)
7 maja 2017, 18:02

Dziennik pokładowy:
212 dc, 31 tydzień



Wybaczcie mi, że coś niemrawo się udzielam, no ale... życie! W dalszym ciągu poduszka staje się moim najlepszym przyjacielem, pogoda też jakoś super nie nastraja do aktywnego spędzania czasu no i zawsze jest jakieś miejsce, w które trzeba pojechać (pod tym względem naprawdę ciężko już odbija mi się fakt mieszkania na rodzinnej wsi). Mąż pojechał niedawno na delegację, tym razem beze mnie, także mam wreszcie chwilę pobyć sama z własnymi myślami... trza korzystać, póki za rąbek od spódnicy nie ciągnie mnie mój mały klon i nie woła "jeść!".

Trójka z przodu w tygodniowym rankingu ciąży dość przyspiesza niektóre decyzje. W końcu wypełzliśmy na spotkanie ze szpitalami! Padło na dwa w moim mieście. Pierwszy wygrywa przede wszystkim atmosferą. Dużo młodych, uśmięchniętych ludzi. Pani, chyba pielęgniarka, która pokazywała nam salę porodową, odpowiadała na wszystkie nasze pytania z cierpliwością i miłym nastawieniem. Sale są pojedyncze, przystosowane do rooming-in i każda z osobną łazienką. Zresztą - szpital ten wygrał w ankiecie, jaką zapuściłam na fejsie, i to dość sporą przewagą, jeśli chodzi o wybory bydgoskich ciężarnych w ostatnich miesiącach. Ma opinię dobrego na miejsca na poród, gdy nie wchodzą w grę żadne komplikacje i chce się rodzić jak najbardziej naturalnie. W przypadku komplikacji - polecany był drugi szpital. Zresztą dokładnie ten sam, do którego trafiłam z drugim plamieniem na IP. Tutaj atmosfera już mocno szpitalna, rzekłabym, że przytłaczająca. Położna, która pokazała nam salę porodową, wyglądem przypominającą sklep mięsny raczej, recytowała z pamięci i waliła zdaniami niczym kałasznikowem, normalnie miała wypisane "ordnung!" na twarzy. Mam jednak świadomość, że wrażenie to nie wszystko - liczy się przecież opieka medyczna. Mimo wszystko oczyma wyobraźni widzę się w pierwszym szpitalu, i o ile Miśka nie wykręci numeru i nie zrobi fikołka z dnia na dzień, a ja nie dostanę zalecenia cięcia cesarskiego, to raczej wybierzemy się tam.

Z innych około-szpitalno-lekarskich spraw, czeka mnie jeszcze umówienie się na ostatnią wizytę u endo, badanka, ustawienie do ginekologa, wybór położnej środowiskowej (co nie jest sprawą łatwą, gdy na Twojej wiosce jest jedna położna, która robiła Ci też kurs przedmałżeński i po tym wydarzeniu wiesz, że nie aktualizowała wiedzy przez 20 lat), a także... umówienie do dermatologa. Kurna, znowu sprawa, którą zaniedbałam, ale na samym początku ciąży na kolanie wyskoczył mi jakiś kurzaj, który ostatnio urósł. Sama nie wiem, czemu wcześniej tego nie skontrolowałam. No ale nic - lepiej późno niż później. Wszystko muszę jakoś w miarę dobrze rozłożyć w czasie, biorąc pod uwagę dojazd, dyspozycyjność auta, moje sześciogodzinne okienko normalnego życia, kolejność wizyt itp. W dalszym ciągu bawi mnie, jak ktoś mi mówi, że się pewnie świetnie bawię na tym L4 mając tyle wolnego czasu. Mam wrażenie, że więcej logistyki mam w planowaniu wizyt u lekarza i wyprawki, niż w mojej korpo-karierze.

A, wyprawka! Moje pościelowe cosie dotarły. Przebieram nogami na myśl o najbliższej wypłacie, bo strzelę ostatnie zamówienie, związane głównie z artykułami higienicznymi na poród i połóg, dzidziową apteczką i kilkoma gadżetami. Potem jeszcze tylko szybka wyprawa do ikei po wanienkę i capnięcie jakiegoś przewijaka z OLX - i jesteśmy all done! To będzie już w zasadzie koniec wyzwań w tej dziedzinie, poza małym szczegółem, że... nie mamy gdzie tego przechowywać. Młokosami-studenciakami z mężem nie jesteśmy już od dawien dawna, ale niestety odkąd pamiętam to żyjemy niczym w akademiku. Wraz z wstawieniem jakiejś komody dla Miśki, którą też trzeba będzie nabyć, będziemy musieli się chyba pozbyć biurka i regału z naszego pokoiku. No cóż... dziecko przynajmniej nie będzie miało styczności z kompem we własnej sypialni, czyli wszystko po Bożemu.


W sumie... mogłabym Wam popisać jeszcze o moich porodowych obawach. A trochę ich mam. Ale chyba zostawię to sobie na następny wpis. Buziak!


Edit, prawie że północ


No żesz ja pierrrrdolę.
Przepraszam.

Witamy na pokładzie nowego kolegę.
O ile dobrze się zdiagnozowałam przy pomocy latarki i lusterka oraz multum obrzydliwych zdjęć w googlu, to chyba dobrze rozpoznałam gościa.
Nazywa się Hemoroid Stefan.

Szczerze... mam ochotę sobie palnąć w łeb.
Mam już multum myśli w głowie co do obaw, które chciałam tu wpisać, ale to już nie obawy - coś czuję, że poród i połóg będą po prostu pyyyszne. Mhhhm.

Kurwa mać.


Wiadomość wyedytowana przez autora 7 maja 2017, 23:36

0 komentarzy (pokaż)
8 maja 2017, 12:12

Dziennik pokładowy:
dzień później



No tak. Niewypracowane do końca problemy wracają ze zdwojoną siłą. Chyba do końca nie pokonałam w głowie swój kryzys, tylko po prostu pozwoliłam mu zasnąć. No i wystarczyła mała iskierka... i jebs! Znowu jestem w punkcie wyjścia. Ten wpis miał być nieco inny. Chciałam Wam napisać o swoich obawach, jeszcze wczoraj do południa byłam przekonana, że mimo wszystko zepnę go raczej w optymistyczną klamrę, wiecie - "bo jak nie my, to kto?". Dzisiaj z kolei mam już taki humor, że mam ochotę powiedzieć "KURWA, NIKT". O tak, ostrzeżenie - mogę przeklinać dużo dzisiaj, chociaż jeszcze nie wiem.


Zacznijmy od tego, że w moim domu wszyscy kaszlą i prychają, więc i ja od jakiś dwóch dni wykazuję znów objawy przeziębienia. Cudownie! Wygląda na to, że mamy małą tradycję - jedna zaraza na trymestr. Całe szczęście, że nie ma ich czterech albo pięciu. Daję słowo - w życiu tak często nie chorowałam, jak w ciąży. Także człowiek nie dość, że czuje się rozlazły, to jeszcze MUSI leżeć w łóżku, nie mogąc wesprzeć się jakimikolwiek "normalnymi" lekami. No ale ok, jakoś sobie tłumaczyłam - jeżeli już miałaś zachorować, to lepiej w 31 tygodniu, niż w 38. Już to przechodziłaś, przejdziesz i teraz, znasz "procedury"... Moje napięcie znowu zostało uśpione. Po czym wieczorem dokonałam odkrycia, o którym Wam wczoraj napisałam... Hemoroid Stefan. Ja pierdolę! Od razu pomyślałam sobie o porodzie i połogu - pęknięciach, szwach, krwawiącym odbycie, problemach z wypróżnianiem... I to cholerne uczucie niesprawiedliwości, że hodujesz pod sercem człowieka, Twoje ciało podczas ciąży bardzo wiele znosi, mało tego - ludzie rzucają głupie komentarze, każdy wie, co dla Ciebie najlepsze, musisz tego wszystkiego słuchać, a gdy już wydasz dziecko na świat, to dopiero zaczynają się schody... Musisz być na posterunku 24/7, dopada Cię wyczerpanie, psychiczne i fizyczne, a tu jaka niespodzianka? Piekący hemoroid, przez którego boisz się oddać stolca! No mówię Wam... coś we mnie pękło na nowo (dobrze, że nie hemoroid - hehehe).


I tu przechodzimy do obawy numer jeden... Bo wiecie co - faktycznie, to przecież wszystko jest do przeżycia. Nawet, jeżeli kobieta ponosi jakieś straty w tym boju, to ma też niewspółmierny do wszystkiego zysk - swoje wyczekane, ukochane dziecko. W tym wypadku powiedzenie "cel uświęca środki" jest jak najbardziej adekwatne. Tylko... hm... lepiej znosiłoby się te wszystkie niedogodności, gdybym czuła wsparcie. A nie czuję go w ogóle.


Mój mąż, nie powiem - Anioł. Gdy go o coś proszę, to nie przewraca oczami. Ugotuje, przyniesie obiad nawet pod nos, poleci napełnić moją butelkę z filtrem wodą, której piję ostatnio ogromne ilości. Pod tym względem nie mam co narzekać, chociaż nie wiem, czy stan, w którym Twój partner zachowuje się po prostu jak partner, to jakiś stan nadzwyczajny, ale wszystkie kobiety w moim otoczeniu tak twierdzą. Tylko z drugiej strony, jako przyszli rodzice, patrzymy w zupełnie innych kierunkach. Nie powiem, żebym rwała sobie włosy z głowy i myślała tylko i wyłącznie o przykrych aspektach bycia mamą, ale zwyczajnie mam świadomość, że będę niewyspana, że będę bała się chwycić niemowlę, że prędzej czy później przypałęta się jakieś choróbsko i spanikuję. A mój mąż... cóż. Wychodzi z założenia, że dziecko to głównie "agugugu", przebieranie nóżkami w pozycji leżącej i szczerzenie bezzębnych dziąseł. Kiedy mówię mu, że jestem przerażona, że ja, taki naczelny przodownik spania, będę chodziła bez snu jak na haju (i to już raczej nie chodzi o mnie - boję się, że w takim stanie mogłabym zrobić krzywdę Miśce), to on mi mówi, iż, cytuję: "A może nasze dziecko będzie spało całymi nocami?". Wtedy jestem osrana jeszcze bardziej, gdyż A: żyję z człowiekiem, który twierdzi, że prawdopodobieństwo przesypiania przez noworodka nocy jest wyższe, niż nieprzesypiania, B: żyję z człowiekiem, który nie wiem, o czym myślał przez ostatnie siedem miesięcy, kiedy ja dowiadywałam się, że noworodka trzeba wybudzać na karmienia nawet co 3,4 godziny, nie ważne, czy noc, niedziela czy inne święto. Długo zastanawiałam się, skąd w nim taka utopijna wizja bycia tatą, do momentu, kiedy w majówkę nie odwiedziłam teściów. Trochę z przekorą, pół-żartem, pół-serio (no dobra, całkiem serio), rzuciłam "mamusi", że "mój wspaniały mąż twierdzi, że dziecko nie płacze, nie choruje i śpi jak zabite od momentu narodzin", a "mamusia" na to... "I ma rację - po co zakładać najgorsze?". Najgorsze?! Chyba "prawdopodobne" to lepsze słowo w tym przypadku. Miałam ochotę wstać i wyjść, nie żartuję. Żeby nie było wątpliwości - nie mam potrzeby, żeby mnie ktoś głaskał i dopingował. Po prostu marzy mi się, żeby mój mąż usiadł koło mnie i powiedział: "Też mam stracha, to wszystko, o czym mówisz, może mieć miejsce, ale będziemy się nawzajem wspierać i mniej lub bardziej idealnie wypracujemy sobie metodę działania. Oboje pchamy ten sam wózek, nie jesteś jedyną osobą, która ma świadomość, jak bardzo zmieni się nasze życie". A nie... "Dlaczego zakładasz, że Twoje dziecko będzie płakało, dostanie kiedyś kolki i wyrżnie głową w szczebelki od łóżeczka? PRZECIEŻ TO NIEKONIECZNIE MUSI SIĘ STAĆ!". Dżizas!

No ale mówię - to chyba jakaś rodzinna przypadłość. W święta Wielkanocne dostałam ataku paniki i aż mnie sparaliżowało. Siostra męża nachyliła się do mnie ze swoim rocznym synem, aby dać nam w kopercie magnes ze zdjęciem małego, w podziękowaniu za obecność na roczku. W międzyczasie młody skrzywił się niesamowicie, spojrzałam kątem oka i zobaczyłam... Szwagierka wsadziła stopę malucha w świeżo zaparzoną kawę teściowej. Kurwa - nie wiem, jak mogła tego nie zauważyć. Ja jednak, zanim zdążyłam zareagować, widziałam, że mały trzymał ją tam dobre kilka sekund. Szybka akcja - ściąganie śpiochów, pod zimną wodę, ktoś rzucił jakimś sprayem na odparzenia. I ten krzyk dziecka... nie zapomnę go do końca życia. Serce biło mi jak głupie, źrenice wypełniłyby całe moje oczy, gdyby mogły. Miśka wierzgała się niesamowicie. Mam doskonałą świadomość, jak to jest się poparzyć - nie raz zdarzyło mi się na ułamek sekundy dotknąć palcem rozgrzanego piekarnika, piekło mnie to potem parę dni. No ale tutaj mówimy o dziecku, które ma dużo cieńszą, niezahartowaną skórę, która miała parosekundowy kontakt z wrzątkiem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy wszyscy mówili, że "aaa, nic mu nie będzie", a teściowa... zaparzyła sobie drugą kawę zaraz po incydencie. Następnego dnia mały chodził strasznie marudny, płakał, wył i nie dało się go utrzymać na kolanach. Już chciałam powiedzieć - może dlatego, że lata po całym domu z poparzoną stopą owiniętą w jakąś poliestrową skarpetę i z pewnością uciskające go plastikowe papucie? Nikt jednak na to nie wpadł. "Pewnie ma gorszy dzień". Tak, kurwa. Takie ewenementy po jednej stronie rodziny. Także już wiemy, że tam nie mam co szukać wsparcia, gdyż z pewnością każda moja obawa, lęk i myśl zostanie skwitowana: "Nic jej nie jest!". A po drugiej stronie...


Cóż. Po drugiej stronie mamy ekstremum w drugą stronę. Moja matka jest w czarnowidzeniu jeszcze lepsza, niż ja, a do tego wszystko bierze do siebie - też dużo bardziej niż ja. Przykład? Schodzę sobie do kuchni. Po weselu. Zmordowana, jak po maratonie. Nie uśmiecham się od ucha do ucha, bo nie mam siły, na twarzy "resting bitch face". No i ten tekst...

- A panienkę co w dupkę użarło, że ma taką minę?
- Boże, mamo, nic... Jestem zmęczona.
- Zmęczona?! Haha! Gnijesz całymi dniami, Ty jesteś zmęczona?
- Tak, jestem, po weselu.
- Dobre sobie...
- Ja pierniczę - a Ty każdego dnia wstajesz prawą nogą, masz idealny makijaż, włosy i ciuchy i skaczesz pod sufit ze szczęścia?
- No proszę, jaka agresywna... MOŻE POWIEDZ MI OD RAZU. MASZ COŚ DO MNIE? MASZ COŚ DO MNIE, HEEE?! NO DAWAJ! ZJEDŹ STARĄ! NIECH CI ULŻY!

A potem słyszę, jak wypytuje mojego męża, "co ja taka sfochowana", on jej na to, że nie zauważył nic dziwnego, na co moja mama: "no tak... to mamy konflikt na lini matka-córka". KURWA, CO?!

Nie inaczej było dziś rano...

- Idziesz do sklepu?
- Mamo, sorry, ale nigdzie się nie wybieram.
- A to dlaczego?
- Bo boli mnie gardło.
- Jezus Maryja... weź se Tantum Werde!
- Kiedy ja nie mogę ot tak brać byle jakich leków.
- Jakbyś raz sobie psiknęła to by Ci nic nie zaszkodziło!
- Mamo - NIE. Nie mogę. Przerabiałam to już dwa razy. Mam to pod kontrolą.
- Ach tak?! A jak Ci to zejdzie niżej i zarazisz małą, to co zrobisz?!
- ... kurwa nie wiem, powieszę się!
- ... A WIDZISZ, WIEDZIAŁAM! MASZ DO MNIE ŻAL, ŻE CIĘ ZARAZIŁAM! NO, DALEJ, HEEE?! POWIEDZ MI TO W TWARZ! MASZ DO MNIE PRETENSJE! JAAASNE. WSZYSTKO WINA STAREJ MATKI...


Także tego... rozumiecie. Po stronie mojej rodziny też za bardzo nie mam na co liczyć. Moja rodzicielka wszystko przepuszcza przez siebie. Patrzy na mnie jak w lustro i nie wiem, czego szuka - chyba odbicia dla swoich kompleksów i zaniedbań. Tym bardziej boję się pod jej okiem popełniać błędy wychowawcze, które będą nieuniknione. Od złotych rad też nie ucieknę - gdy pokazałam jej kupioną chustę, to stwierdziła, że jestem gópia, że tyle dałam, bo mogła mi obszyć stare prześcieradło. Inna sprawa, że w tym domu czuję się jak królik doświadczalny - nie zliczę, ile razy w ciągu tygodnia puszczają na mnie miarę z siostrą i dywagują nad tym, czy przytyłam, czy nie przytyłam, czy wyglądam, czy nie wyglądam... Chuj mnie strzela normalnie. Raz zresztą pękłam i po tym, jak siostra powiedziała: "A pokaż brzuch, czy masz rozstępy!" odparłam: "Pokażę, jak pokażesz mi dupę. No weź pokaż, pliz!". Zamknęła się.


Moje życie towarzyskie też umarło i nie zapowiada się na rychłą poprawę. Po tym, jak ostatnio zawiozłam do pracy L4 kapnęłam się, że nie mam już żadnych wspólnych tematów do rozmów z ludźmi, z którymi jeszcze jakiś rok temu latałam co parę godzin na kawę i papierosa i marudziliśmy na trudy życia w tym kraju. Moja jedyna przyjaciółka chyba trochę kursuje po innej orbicie niż ja i mam wrażenie, że to tylko kwestia czasu, aż kontakt wykruszy się do zera, bo z pewnością przytłoczy ją fakt, że mam dziecko i nie będę w stanie wejść w jej skórę, gdy będzie mi opowiadała o pracy, chłopaku i życiu studenckim. Obym się myliła, bardzo bym tego chciała. A tak... pozostają inne mamusie. Ale i tu zonk - w zachwalanej przeze mnie ostatnio grupie na fejsie wydarzył się w mojej obecności pierwszy fakap. Ktoś doniósł rodzinie jednej z matek, a dokładnie porobił chyba screeny postów i pokazał je. Zrobił się mega szum. Gdzieś ktoś napisał, że to wina tego, iż ciągle dochodzą nowe gęby i nie można nikomu ufać! Wiecie... ja też jestem stosunkowo nową gębą. Jak tu więc znaleźć wsparcie, gdy ktoś łypie na Ciebie bez zaufania?

Także tego... Jesteśmy przy pierwszej obawie, a ja już napisałam referat.


Druga... dochodzenie do siebie po porodzie. Tak zupełnie serio, to nie boję się bólu. Głównie dlatego, że odkąd pamiętam mam bardzo bolesne miesiączki. Nie, żebym była na tyle naiwna, że twierdzę, iż pól porodowy jest identyczny, ale doskonale znam ten stan, kiedy chwyci skurcz, rozmazuje się obraz, chce się rzygać i nie dociera nic, co ktoś do Ciebie mówi. Można powiedzieć, że do porodu ćwiczyłam całe życie. Za to połóg spędza mi sen z powiek... Rozwalone krocze, pęknięcia, albo co gorzej - nacięcia, bolesne szwy, strach przed zrobieniem siku, obolałe mięśnie... kto wie, może na dokładkę też zapalenie piersi od nawału pokarmu? W sumie odkąd dziewczyny poruszyły na grupie temat nacięcia to jestem przerażona jeszcze bardziej - każda z kilkudziesięciu kobiet napisała, że nacinanie i szycie wspomina gorzej niż sam poród, a niektóre to nawet i rok po czują bliznę. Bardzo intensywnie myślę o tym, żeby zamówić olejek migdałowy i zacząć robić masaż krocza wraz z ćwiczeniami mięśnia Kegla... tylko czy mi kuźwa teraz wolno, z Hemoroidem Stefanem?!


Trzecia obawa... życie łóżkowe. Jakiś czas temu odkryłam, że mój zastój libido miał nie tyle związek z hormonami ciążowymi, co z moją głową. Co jak co, ale zmartwień w drugim trymestrze miałam co nie miara. Niedawno chętka zaczęła mi wracać i byłam tym faktem podekscytowana, od razu podzieliłam się tą wiadomością z mężem. Kurna, mało tego, powiedziałam wprost: "Dziś. Wieczorem. Ściągasz majtki i idziemy się całować.". Byłam przekonana, że po takim poście to rzuci się na mnie niczym zwierz. Co się stało... owego wieczora mój mąż wybrał, kurwa, wirtualizację i zabawę na kupionym z Chin serwerku, i klepał komendy w Linuksie, kiedy ja pachniałam w pościeli. Na koniec podszedł, dał mi buzi i powiedział "dobranoc". Oczywiście, jak to baba - sprułam się dopiero następnego dnia, co to miało być. Dostałam w odpowiedzi, że dałam za mało oczywisty sygnał. Kumacie, co nie? "Pokochajmy się dziś" to mało oczywisty sygnał. Wygląda na to, że z moją gracją słonia i zachwianym środkiem ciężkości powinnam może odstawić zmysłowy striptiz w koronkowej bieliźnie i odstawić mojemu mężowi "50 twarzy Greya" w wersji kobiecej. Ach, i jeszcze dostałam zachętę. "Jak chcesz to proszę - możesz mi zrobić to, to i to...". Haha, już ja Ci zrobię... Serio... Szczerze - czuję się jak słabe ogniwo, na którym stanęła cała nasza intymność. No bo przecież nie kochamy się albo, bo JA mam ciążę zagrożoną, albo MNIE dopadły ciążowe hormony, albo JA daję "za mało oczywisty sygnał". Za chwilę to JA będę zmęczona (no bo przecież nie mąż, według którego dziecko nie jest absorbujące), bo JA mam odchody połogowe albo po prostu to JA będę ta wredna, która nie daje się dotknąć. Jest mi z tym cholernie źle.


No i jeszcze czwarta obawa związana z naszym koczowaniem i upychaniem się w małym pokoiku. Tak zupełnie szczerze - zdarza mi się zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek kupiliśmy mieszkanie. Niektóre decyzje odwlekają się w czasie jak głupie. Ach, szkoda gadać.


W tym wszystkim dobrze, że jest pamiętnik. I Wy, które może choć trochę mnie rozumiecie.


I Miśka, którą i tak, kuźwa, kocham nad życie.


Wiadomość wyedytowana przez autora 8 maja 2017, 14:19

3 komentarze (pokaż)
10 maja 2017, 17:06

Dziennik pokładowy:
215dc, 31 tydzień



Wiecie co... żeby nie było - każdy wpis zostawiony tutaj to dla mnie tona mniej zmartwień z głowy. Ale ostatni zrzucił ton aż dwie. Naprawdę. Matko, jak mi ulżyło, że to wszystko gdzieś spisałam. Dobrze mawiają jednak - zacznij od nazwania tego, co Cię boli. Ja nazwałam aż nazbyt wyczerpująco, ale przynajmniej od paru dni spokojniej śpię. No i Wasz odzew bardzo mi pomógł, jak zawsze. Polecam - Maryś.


Co tam u mnie... kicham i prycham, ale jakoś dumnie to znoszę. Leżę w łóżku, nie nadwyrężam się. W sumie w porównaniu do poprzedniego razu to nawet nie jest tak źle. Prenalen znowu ratuje mi dupkę.

Ruszyła ciężka artyleria na walkę ze Stefanem. Nie wiem, czy dobrze robię stosując leki bez konsultacji z lekarzem, ale bez samochodu, kogoś, kto by mnie w ogóle przetransportował i z gilem w nosie nawet nie wiem, jak miałabym nawiedzić ginekologa. Tak czy siak jesteśmy uzbrojone - Procto-Glyvenol, jakieś homeopatyczne czopki (czyżby babka z "Mamo to ja" wyprała mi na warsztatach mózg?), saszetka kory dębu i żel do higieny intymnej z tymże sładnikiem. Starałam się zrobić możliwe jak najbardziej wyczerpujący risercz, raczej nie powinnam zaszkodzić Miśce, tym bardziej, że planuję stosować połowę wszelkich dawek.

Ach, w ogóle patrzę na swój terminarz i nie dowierzam. Gdzie ten pilates? Gdzie joga z przyjaciółką? Gdzie kolacja z mężem? Gdzie kino? Teatr? Zakupy? Paznokcie? Pfff - póki co wygląda to tak:

Jutro - zadzwonić w sprawie położnej środowiskowej.
15 maja - kontrola u dentysty i dermatologa z kurzajem Gienkiem (coraz więcej mam tych "przyjaciół"...)
19 maja - badanie moczu i krwi, w tym na przeciwciała RH-
22 maja - kontrola u ginekolog
23 maja - kontrola u endokrynolog


Ach, no i tak - 13 maja zaczynam chodzić też na cotygodniowe spotkania w ramach projektu "Gdy się rodzi Małyssak". Mam wrażenie, że odczaruje to moje zdanie na temat darmowych spotkań i warsztatów po ostatnim niewypale.
http://malyssak.pl/gdy-sie-rodzi-malyssak/

No... i tyle "fascynującego" życia.

2 komentarze (pokaż)
11 maja 2017, 19:57

Eech... Dziewczyny.

Nie wyrabiam.

Musimy stąd uciec. Naprawdę. Mała nie może przyjść na świat w takich warunkach. Nie-mo-że. Muszę ją chronić. Atmosfera w moim domu sięga wyżyn chujowości. Oszczędzę już sobie opowieści, cytatów itp. To też za dobrze o mnie nie świadczy. Sytuacja jest o tyle poważna, że niektórzy członkowie rodziny wprost mówią, że wiedzą, że są agresywni. Ale nie przestaną. Bo tu każdy na każdego wsiada. Syndrom obronny.

Piszę tylko po to, żeby... No właśnie... Żeby co?


Ech. Pragnę uciec z tego kurwidołka. Naprawdę. Ale nie mam gdzie. Czuję się okropnie.

Czuję się okropnie z jednego powodu... Kiedy planowaliśmy ciążę przekonywaliśmy się z mężem, że nie istnieje w życiu dobry moment. I czy mamy mieszkanie, czy nie, to niczego nie zmienia. Bo zawsze by nam czegoś brakowało. Kasy. Może zdrowia. Ktoś z nas mógłby stracić pracę. W końcu w życiu dzieją się różne rzeczy i jak się dzieją, to nikt nie pyta, czy jesteśmy na to gotowi. A nasze dziecko miałoby to szczęście, że będzie miało kochających rodziców. Z głową na karku.

Jednego nie przewidziałam.

Że nasze własne rodziny będą dla nas wrzodem na tyłku.

Gdybym to wiedziała w październiku...

Nie byłoby tego pamiętnika.

4 komentarze (pokaż)
14 maja 2017, 14:00

Dziennik pokładowy:
219dc, 32 tydzień!



Dziewczyny! Nie uwierzycie! Też bym nie uwierzyła, gdybym była stałą czytelniczką mojego pamiętnika. Ale słuchajcie... Wczoraj, tak z ciążowego punktu widzenia, zaliczyłam najwspanialszy dzień EVER.

Pomijam fakt, że od poniedziałku przez cały tydzień motałam się w pościeli, wysmarkując olbrzymie ilości gili, a pogoda też nie sprzyjała wyjściom, więc w sumie pięć dni przehulałam w pidżamie, zaczynając dzień około 12.00. W sobotę czekał mnie pierwszy z pięciu dni warsztatów "Gdy się rodzi Małyssak" no i problem - nie dość, że start o 10.00, to jeszcze trzeba z godzinę poświęcić na dojazd i odpowiednio szybko wstać, żeby zdążyć łyknąć Euthyrox, zjeść śniadanie i wyłączyć na twarzy objawy zmęczenia. Jechałam więc trochę jak zombie, ale... dotarłam.

Wchodzę na umówione miejsce spotkania, a tam całe mnóstwo przyszłych mam. Na miejscu drobny poczęstunek w postaci owoców, wafli ryżowowych, daktyli, migdałów itp. Za oknem piękne, majowe słońce. Zaczęło się dość hardkorowo, bo od projekcji filmu "Bo poród to ruch". Nie, żebym jakoś nie zdawała sobie sprawy z tego, jak to wygląda - wręcz przeciwnie, odkąd przełamałam pewnego rodzaju uczucie krępacji, to po prostu uwielbiam wszelkie naturalistyczne zdjęcia i filmy z porodówek (zwłaszcza profil 'thebirthhour' na instagramie), nie mniej coś w tym jest, że jak się taki film ogląda, to trudno nie współodczuwać. Miałam wrażenie, jakby moje ciało przechodziło przez wszystkie fazy porodu po kolei - strasznie się spięłam, wierzgałam nogami i zasychało mi w gardle, uczucie dyskomfortu rosło wraz z rozwarciami bohaterek. Oczywiście, gdy "wyskakiwały" dzieciaki, to wszystkie ryczałyśmy, a pudełko chusteczek krążyło po salce. Potem była przerwa, a po niej część, w której mogłyśmy wymienić się spostrzeżeniami.

Kiedy usłyszałam "podzielimy się na grupy" to w pewnym momencie ostro się spięłam. Nie miałam jakoś szczególnie ochoty wykonywać jakiś zadań, siłować się na dyskusje czy bycie wywoływaną do tablicy. I w sumie zupełnie niepotrzebnie się bałam. Każda z nas musiała podzielić się swoimi obawami. I powiem Wam, że odkąd jestem w ciąży - ani razu nie poczułam się tak dobrze zrozumiana. Żeby nie było - komentarze na belly zawsze dodają mi otuchy. Ale tym razem widziałam w wielu parach oczu chęć wysłuchania, zrozumienie i serdeczność. No dobra - nie zawsze. Kiedy powiedziałam, że po wysłuchiwaniu od wczesnych lat historii mojej mamy z porodówki 25 lat temu boję się, czy nie zrobię dziecku krzywdy idąc z nim np. po schodach (konikiem mojej mamy była właśnie historia o tym, jak położna na złość "wrednej" rodzącej upuściła dziecko i je trwale upośledziła), no to wiele babek klapnęło dłonią w czoło. Ale w sumie dało mi to do myślenia, że po prostu wiele moich obaw wynika ze słownego zaszczucia, a nie z rzeczywistych pobudek. Tak czy siak - uczucie nie do opisania. Pisałam Wam już ostatnio rozprawkę o braku wsparcia. Przez te dwie godziny dostałam go więcej niż kiedykolwiek.

Owszem, chwilami czułam się dość nieswojo - miałam wrażenie, że stygmatyzowano cesarkę a poród naturalny przedstawiono nam jak jakiś polinezyjski rytuał. Pani psycholog widać zresztą, że miała ostrą zajawkę na "mądrości plemion" i nie do końca miałam ochotę się z nią zgodzić, że ciąża i poród to dla każdej z nas "rytuał przejścia" a wszystkie okołodzieciowe sprawy mamy trwale zakodowane w głowie, które odpalają się same. Jednak przy okazji wynurzeń każdej z nas wychwyciłam conajmniej dwie osoby po przejściach (poronienie w dziewiątym tygodniu oraz konieczność cesarki przy jednoczesnym "nakręcaniu się" na konieczność porodu SN i przejście przez to załamania nerwowego) i widziałam w ich oczach, że z bardzo dużą dozą rezerwy słuchają tego, co się mówi. Ja zresztą też. Tak, jak wspominałam nie raz - przed ciążą bardzo o siebie dbałam, a nie uniknęłam wcale dzięki temu choroby tarczycy, krwiaków na macicy, omdleń i plamień. Wolę być gotowa w życiu na każdą ewentualność. I jakoś nie szczególnie umiem sobie wyobrazić, jak z mężem odpalamy na sali porodowej świeczki, kadzidła, w tle Barry White, a on stymuluje mi erotycznie piersi i całuje jak podczas dobrej gry wstępnej, a i takie sugestie padały, aby się rozluźnić. Noooo... nie wiem, nie wiem.

Ale palić licho te różnice w podejściu - ważne, że poczułam, iż nie mam problemów z czapy, że nas, ciężarówek, jest sporo, a siła jest kobietą. O! Podano mi namiar na jedną z położnych środowiskowych i modlę się, że jak do niej jutro zadzwonię, to zgodzi się na dojazd na moją wieś (niestety - ale dalej w tym temacie mam ogromny problem). Mało tego, mam jakieś niewątpliwe szczęście do konkursów na tych warsztatach - tym razem wylosowali mnie i dostałam ręcznie robione kolczyki. Od dłuższego czasu noszę w sumie tylko drobne, nie rzucające się w oczy złoto, ale z chęcią i tak będę je nosić. Jako symbol 13 maja 2017, w którym poraz pierwszy poczułam się naprawdę dobrze z bycia w ciąży.

Kiedy wyszłam ze spotkania to czułam się, jakbym właśnie narodziła się na nowo. W twarz buchnęło mi słońce. Na sobie miałam ciążową sukienkę w groszki. Przyjechał po mnie mąż i mieliśmy jechać do domu, ale wyciągnęłam go na obiad na mieście - siedzieliśmy na tarasie oglądając Bydgoszcz z wysoka i pałaszowaliśmy pierogi. Na zewnątrz panował wesoły gwar. Kiedy wróciliśmy, to myślałam, że pęknie mi kość ogonowa, ale dawno nie czułam się tak wypoczęta.

To był bardzo dobry dzień.


edit

... właśnie sobie zdałam sprawę, że taki atak optymizmu po tak dramatycznej wstawce może wyglądać conajmniej dziwnie. No trudno.

Po wielu analizach "za i przeciw" sytuacja niestety pozostaje taką, jaką jest.
Moglibyśmy wynajmować, ale wtedy mocno spowolnilibyśmy doprowadzenie nowego mieszkania do stanu używalności.
Mieszkania służbowe u mojego męża nie wchodzą w grę, bo to tylko baza noclegowa na wypadek delegacji, a i sam zarząd niechętnie patrzy na osoby towarzyszące, o czym się dwukrotnie przekonałam.
U teściów nie ma warunków, do miasta jeszcze dalej, bo 50km - zarżnęlibyśmy się, a i ja wcale nie czuję się tam lepiej traktowana, niż tu.

Także tego... zaciskamy dupki. To się kiedyś skończy. Musi.


Wiadomość wyedytowana przez autora 14 maja 2017, 13:58

2 komentarze (pokaż)
16 maja 2017, 15:22

Dziennik pokładowy:
221 dc, 32 tydzień



Muszę znowu gdzieś parę spuścić, bo normalnie od paru dni nie śpię, tylko wbijam wzrok w telefon i wertuję internety.

Zaczęło się od tego, że obejrzałam sobie na YT rozmowę Włodka Markowicza z Dawidem Myśliwcem z kanału "Uwaga! Naukowy bełkot" - swoją drogą baaardzo polecam. Poraz pierwszy wtedy w sposób bezpośredni dotknął mnie temat szczepień. Nie powiem, trochę zaczęłam go już podglądać będąc na mamowej grupie na fejsie i poraz pierwszy zetknęłam się z niektórymi nazwami - MMR, Priorix, szczepionki "kilka w jednym" itp. Zawsze gdzieś tam z tyłu głowy wiedziałam, że istnieje coś takiego, jak grupa antyszczepionkowców, ale dopiero po tej rozmowie, którą obejrzałam, zaczęłam rzeczywiście temat badać w necie i powiem Wam... mam tak zabitego w głowie gwoździa, że o niczym innym nie myślę od kilku dni. Serio. Mój mąż średnio ma ochotę o tym rozmawiać, no bo wiecie... dziecko tylko tęcza i popierniczające jednorożce. Kiedyś jednak do tematu i tak trzeba będzie podejść - już w pierwszej dobie życia dziecko dostaje szczepionki, a potem będzie trzeba pójść do żłobka i wejść w siedlisko zarazy. Aż mi skutecznie zbrzydł pomysł "socjalizowania" Miśki na spotkaniach chustowych, bo uświadomiłam sobie, że nigdy nie wiesz, kto nie szczepi, a kto zaszczepił sobie wczoraj i olał zalecany okres "kwarantanny" i obserwacji. Ale do rzeczy.

Szczerze - nie jestem na tyle naiwna, by twierdzić, że przemysł farmaceutyczny działa bezinteresownie, aczkolwiek wcale nie widzę, żeby antyszczepionkowcy również działali non-profit. Dla przykładu, taki nasz Jerzy Zięba, który "przejrzał wszystko i wszystkich", na swojej stronie również ma sklep, w którym są jego książki, magiczne suple leczące raka iiii... uwaga... strukturyzator wody, który przywraca jej "utraconą pamięć magnetyczną"! Za bagatela 2500zł! I wiecie co - ja już kuźwa nic nie wiem. Nie wiem serio. Kto tu kogo kupuje i kto jest naiwny. Wczoraj na przykład odbyło się wielkie święto antyszczepionkowców - na TVN7 wyemitowano film Andrew Wakefielda, który nazwano "dokumentem" a przedstawiał on tezę, jakoby szczepienia powodowały autyzm. Kij, że podobno badania te zorganizował na dobranych pod siebie 12 dzieciach (dość słaba ilość, by ją nazwać grupą kontrolną), badania sponsorowane były przez prawników, które wytaczały procesy firmom produkującym szczepionki, sąd wykazał fałszerstwo a i niektórzy rodzice w ogóle wycofali swoje dzieci z badań. O tym już nikt nie mówi. Szczerze byłam zaskoczona, że w samej Polsce ten ruch jest tak ogromny. Spędziłam trochę czasu na różnych stronach na fejsie poświęconych "STOP NOP" i byłam pod wrażeniem ruchu - ilości komentarzy i atmosfery dyskusji (najczęściej podszytej strachem). Grupy idą już w tysiące użytkowników.

Hm... chciałam napisać to wyżej absolutnie niestronniczo, no ale raczej mi się nie udało. Rozsądek podpowiada mi, by szczepić, i może stąd to emocjonalne nacechowanie. Gwoździa w sumie nie tyle zabijają mi struktury antyszczepionkowe (bo tak, jak już wspomniałam - trącą mi swoją interesownością równie mocno, co sugerowana przez nich Big Pharma), tak nie umiem przejść obojętnie obok zgłoszeń NOP-ów, czyli "niepożądanych odczynów poszczepiennych". O ile daleka jestem od stwierdzenia, że szczepionka powoduje autyzm, tak cała reszta... Cholera, nie wiem! Można się kłócić o badania, kto kogo sponsoruje, ale nie umiem osobiście kłócić się z rodzicem, który obserwuje swoje dziecko i ewidentnie widzi, że źle zareagowało na szczepienie. I ja już w takim wypadku mam totalnie w dupie Ziębę, Wakefielda czy nawet Dawida Myśliwca (mówię Wam - obczajcie tą rozmowę, jak macie wolne ponad dwie godziny). Myślę cały czas o Miśce. Czy nie zrobię jej krzywdy pochopnym działaniem. Bo każda ze stron podaje logicznie brzmiące argumenty. Poza tym mamy takie stężenie "fake newsów" w internecie, że już nie wiesz, co jest prawdą, a co nie. Wszystko sprowadza się do tego, że trzeba po prostu coś przetestować i życie pokaże. Ale ja tak nie chcę! Chcę dla swojego dziecka 100% bezpieczeństwa! Ach... naiwna jestem, skoro mam takie życzenie.

Z takimi przemyśleniami biję się od paru dni i nie mogę zastopować tego galopu. Wraca do mnie niczym bumerang temat gotowości na dziecko. I są takie momenty, kiedy leżę z mężem w łóżku, wtulam się w jego ramiona, wiem, że jesteśmy zdrowi, mamy dach nad głową, stałe dochody, kochamy się i ja wtedy myślę "jestem gotowa!". A potem czytam takie rzeczy i stwierdzam, że absolutnie nie. Że nie jestem gotowa, żeby wziąć odpowiedzialność za tak wątłą istotkę i decydować, co wolę - ewentualny NOP czy ewentualną odrę. Błagam, niech ktoś to zatrzyma!

Ech... narażam się na lincz w komentarzach? Mam nadzieję, że będziecie wyrozumiałe dla mnie. Jestem młodą mamą, mam dużo wątpliwości. Jeżeli znacie jakieś przypadki stwierdzonych NOPów w swoim otoczeniu - ale błagam, żadnych "znajomych znajomych znajomych..."- to dajcie mi znać.


Z innych spraw...

Wczoraj zaliczyłam 5 minutową dosłownie wizytę u dermatologa. Stwierdził, że kurzaj, że Miśka jest bezpieczna i że mam smarować dwa razy dziennie kolano Brodacidem, który również ciąży nie zaszkodzi. Poza tym, że miał głupkowaty sposób bycia i bardziej się ze mnie nabijał niż ze mną rozmawiał, to dowiedziałam się, że wirus kurzajki owszem jest, ale rozprzestrzenia się w naskórku, a nie, tak jak myślałam, w krwioobiegu. Trochę mnie to uspokoiło, bo to znaczy, że moje dziecię jest chronione. Oby to gówno odpadło do porodu.

Hemoroid Stefan ma wylane na moje maści i czopki. Co za gnój.

Temat położnej środowiskowej dalej leży i kwiczy. Niestety - żadna położna z miasta nie chce mnie przejąć z racji mieszkania na wsi. Jest mi strasznie z tego powodu smutno. Wyniknęła za to jedna zabawna sytuacja. Kiedy powiedziałam mamie, że to nie daje mi spokoju, to usłyszałam, autentyk: "Haha, rodzisz za dwa miesiące, to jeszcze tyle czasu, a Ty się taaak przejmujesz, reety, przecież to TYLKO PORÓD". No i wyobraźcie sobie, że sytuacja się obróciła o 180 stopni, kiedy dowiedziałam, że jedną z położnych na mojej wsi jest... nasza sąsiadka. Której moja mama nie znosi. "Ja jej do domu nie wpuszczę, nie ma mowy - nie mów mi, że to Twoja sprawa, bo to mój dom i moje zasady!". Kij, że chyba będę mogła wybrać jeszcze kogoś innego, ale z rozkoszą jej tego nie powiem. Jestem okropna.

W sobotę mamy koncert z chórem w Farze i wezmę w nim udział, chociaż się strasznie obawiam, czy mnie nie dorwie jakaś hiperwentylacja. Wczoraj na próbie zaśpiewałam jeden utwór i spociłam się jak szczur. Gdzie tu reszta repertuaru. No nic... mąż będzie siedział z przodu i mnie łapał.


No nic... idę sobie zrobić sorbet i chyba wyciągnę kopyta na majowe słońce. Bez kitu, muszę odpocząć, bo mam łeb jak sklep.


Wiadomość wyedytowana przez autora 16 maja 2017, 15:15

3 komentarze (pokaż)
22 maja 2017, 22:11

Dziennik pokładowy:
227 dc, 33 tydzień!


Trochę minęło od ostatniego wpisu. Ale wiecie co… w ostatnich dniach nie wydarzyło się nic, co byłoby odchyłem od jakiejś normy. Aż się boję tego pisać, bo zwykle po takich deklaracjach właśnie najbardziej się pieprzy. No ale zaryzykuję. Ja też jestem jakaś dziwnie… spokojna. Obstawiam, że to kwestia tego, iż wreszcie powaliło nas na kolana wiosenne słońce, chwilami przypominające letnie. Zdarza mi się, że o szóstej rano leżę w łóżku i nagle, totalnie bez budzika, mam oczy jak pięciozłotówki, bo mój mózg krzyczy: "Maryś, wstawaj, już dzień!". Normalnie mimowolnie… chce się żyć! No i ta zieleń, która wylewa się zewsząd… Coś w tym jest, bo i mi i całemu otoczeniu nagle jakby ciśnienie zeszło. Śmieję się pod nosem, bo teoretycznie, w opinii społecznej, jestem w "najgorszym momencie ciąży", no bo kilogramy, bóle pleców, coś puchnie, terefere, hemoroidy… a ja się dopiero co z ciążą oswoiłam i nawet ją lubię, i jak mnie pytają "jak się czujesz?" mówię "dobrze"! Dlaczego tak nie mogło być od początku? Kurczę, nie mam pojęcia!

Zacznijmy od spraw około-lekarzowych. Morfologia i siku - ok, chociaż pech chciał, że w piątek trafiłam na uczącą się panią pigułę i od piątku mam śliwę po wkłuciu, jakby mnie stary lał kablem. Jedyny problem to niska hemoglobina - dowalamy żelazo. Nie wykryto przeciwciał z racji mojego RH-. TSH trochę skoczyło, ale wciąż jesteśmy poniżej 2. Według obietnic mojej endokrynolog - jutro ostatnia wizyta. Zaliczyłam też wizytę u dentysty, pierwszy raz od półtora roku (wstyd!), ale usłyszałam, że mam zdrowiutkie zęby i tylko jedna plombka wymagała poprawy. U ginekolog miodnie. Czytałam wczoraj w "W oczekiwaniu na dziecko", że maluch w 33 tygodniu waży około/lekko ponad 2 kg. I co? 2100 gram! Kawał baby! Niestety (a właściwie ze względu na poród fizjologiczny to stety) Miśka dalej udaje śrubkę, wwierca mi się w miednicę i ma twarz skierowaną w stronę moich pleców, toteż nie daje sobie zrobić żadnych zdjęć portretowych. Co miesiąc za to wracam ze zdjęciami genitaliów… Boże drogi, dziecko… Oby Ci to nie zostało!

W sobotę zaliczyłam kolejne spotkanie w ramach "Gdy się rodzi Małyssak", tym razem z Panią neonatolog i było arcyciekawie! Głównie dlatego, że Pani mówiła nam o tym, o czym zazwyczaj niewiele mówi się na szkołach rodzenia, czyli np.. o tym, jak trzymać dziecko, by nie doprowadzać u niego do różnych patologii kręgosłupa, skąd się głównie biorą kolki (trochę obaliła mit łykania powietrza z butelki), jak radzić sobie z katarem u niemowlaka, jakie są konsekwencje cesarki (przy czym nie demonizowała, tylko sugerowała, że nie zawsze opcja "na życzenie" to najlepsza opcja), mówiła, jak radzić sobie właśnie z różnymi problemami po tego typu zabiegu (ciekawostką było dla mnie, że dzieci z cesarek właśnie bardzo lubią być "konkretnie" otulane ze względu na pominięcie etapu przeciskania się przez kanał rodny) i tak daaaalej. Za tydzień idę z mężem, ma być spotkanie z położną. Mam nadzieję, że odczaruję jego zdanie na temat darmowych warsztatów po naszej ostatniej klapie.

Ech… w ogóle to chciałabym odczarować wiele w jego głowie, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie mogę nikogo zmienić na siłę. Także jestem kolejną żoną, która myśli, że ma na starego jakiś wpływ… No trudno. Ostatnio mieliśmy niezbyt ciekawą sytuację. Jadąc autem znowu poruszyłam temat tego, że nie czuję się do końca gotowa i boję się pierwszych tygodni z małą. I nagle… mąż wpadł w jakiś szał. Michał jest raczej średnio emocjonalny, w zasadzie w ogóle, ale jak już wykiełkuje mu jakaś emocja w głowie, to od razu widać ją na twarzy, bo zmienia mu się cała, jakby był inną osobą. Tak było i tym razem. Strasznie się zezłościł. Że on ma dosyć słuchania, że dziecko to potwór (to akurat nie wiem, skąd mu się wzięło), że tylko ryczy, że go obedrze z dotychczasowego życia, że będzie ciężko… Tak się zakręcił, że pomylił trasy i pojechaliśmy tam, gdzie nie mieliśmy, bo włączył mu się w głowie autopilot. Byłam dość zaskoczona postawą, ale mówię - wiosna, słońce i zieleń. Totalnie mnie to opłynęło. Obróciłam wszystko w żart (jak nie ja!) i stwierdziłam, że życie pokaże kto ma w naszym "sporze" rację. Trudno. Oby za jakiś czas miał odwagę się przyznać przede mną, że ja…

Jak się czuję ciążowo? W sumie powinnam była napisać parę tygodni temu, ale nie było jakoś okazji - mój nerwoból pod łopatką zniknął, co raczej potwierdza teorię mojej ginekolog, że mała była na takim etapie rozwoju, że najpewniej "dosięgała" w tamto miejsce nogą i wytrwale ćwiczyła na tym jednym miejscu swoją piętę. Teraz tego bólu w ogóle nie odczuwam. Mam za to inne - kość ogonowa, chwilami lewe żeberka. Po ostatnim śpiewaniu z chórem myślałam, że wyskoczy mi dysk. Ale dałam radę i nie padłam. Dostałam nawet różę od Pani dyrygent za udział w koncercie. Ale to chyba koniec mojej śpiewającej kariery na najbliższy czas.

Z obserwacji społecznych… cóż, jestem w ósmym miesiącu - nie da się ukryć! Zresztą, nawet nie chcę nic ukrywać, dumna jestem z mojej piłeczki. Ale im bardziej widać, tym więcej jest komentarzy na temat wyglądu. A bywają one… śmieszne. I wzajemnie się wykluczają. Od jednej dziewczyny usłyszałam, że wyglądam, jakbym miała zaraz rodzić no i w ogóle "nieźle mnie wywaliło". Inni, i tego jest zdecydowanie więcej, twierdzą, że brzuszek mam mały, wyglądam kwitnąco i w ogóle "wow - jak to możliwe, że jesteś w stanie założyć nogę na nogę?!". Jakie jest moje zdanie na ten temat? Brzuch mam, jaki mam. I mam go takiego, jakiego mam, bo tuż pod nim rozwija się najwspanialsza osoba, jaką będzie mi dane w życiu poznać. A czy komuś to się wpisuje w estetykę… no cóż, nie mój problem. :)

Ze szczepieniami ochłonęłam trochę, chociaż chyba przed każdym zabiegiem będzie towarzyszył mi ostry niepokój. No tak, bo nie napisałam - szczepić będziemy. Taka zapadła decyzja, po kilku dniach słuchania każdej ze stron, konsultacji z lekarzami i zrobieniu wywiadu wśród znajomych. Muszę się ostro pilnować, bo czasem zdarza mi się zabłądzić w internecie, a wtedy klękajcie narody… No nic, koniec umartwiania się. Zostało 5 tygodni do ciąży donoszonej i 7 do terminu, a na dworze mamy piękną pogodę. Nie mogę się zadręczać, nie i już! Muszę jeść arbuzy, łapać witaminę D z powietrza i czytać kryminały, zanim zastąpią je książeczki wypełnione słowami typu "dom", "kot", "pies", "krowa", "traktor"… Uch.

Ach, i jeszcze coś! Dzisiaj wstawiono nam witrynę na miejscu bramy garażowej. Garaż niedługo stanie się kuchnią. COŚ SIĘ ZADZIAŁO W NASZYM MIESZKANIU!


Wiadomość wyedytowana przez autora 22 maja 2017, 22:22

2 komentarze (pokaż)
26 maja 2017, 10:41

Dziennik pokładowy:
231dc, a od jutra... 34tc



No, laski! W Boże Narodzenie dałam ciała, w Wielkanoc też, ale dziś nie dam! No bo co jak co, ale dziś dzień nas wszystkich!

Kochane Mamusie!
Wytrwałości w trudach.
Odporności na większość z nich.
Otwartości na dobro, które niesie macierzyństwo.
Zdrowia, by to wszystko ogarnąć.
Porodów, które będą budującym doświadczeniem.
Uśmiechu! Słońca! Czekolaaady!
Bycia gotową na odpowiedzialność.
Bycia gotową na przyjęcie pomocy.
Mocy malutkiej miłości, mikrusich całusków, wtulenia w maleńkie ramionka.

Tego Wam życzy Maryś. :*



A co u mnie?
Dalej mam pępek.
Jestem w ósmym miesiącu i... zdarza mi się obudzić na brzuchu! Oczywiście z nogą zadartą na żabę i uniesioną miednicą, a jak.
Miśka nawala całymi dniami w moje sadło.
Okazało się, że na całą moją wiochę jest jedna położna. Moja sąsiadka. FUCK.
Czekam na wypłatę, bo nie mogę się doczekać kupna kilku książek o mamowej tematyce i chcę zdążyć je pochłonąć.
W dalszym ciągu nic mnie nie denerwuje. Amen!
... A nie. Jest jedna rzecz. Niespokojne nogi na wieczór. Matko Bosko Samoprzylepno! Jak mnie to doprowadza do szału!

2 komentarze (pokaż)
29 maja 2017, 22:53

Dziennik pokładowy:
234dc, 34 tydzień trwa w najlepsze


Dzieje się i w sumie to się nie dzieje.

Nadszedł dzień Matki Boskiej Pieniężnej, toteż poczyniłam zakupy, na które się szykowałam. Pierwsze - książkowe. "Pierwszy rok życia dziecka" - to od tej samej autorki, co "W oczekiwaniu na dziecko". Kawał kloca, ale po przeczytaniu pierwszej części (czasami się sobie dziwię, że to serio zrobiłam!) wierzę, że się przyda. Dalej, "Dzieciozmagania" - tylko i wyłącznie dlatego, że "Ciężarówkę…" czytałam uhahana i wierzę, że tak będzie i tym razem. Do koszyka wpakowałam też debiut blogerki Segritty, czyli "Złe matki są najlepsze", żeby trochę się dowartościować, jak zaatakuje mnie pół rodziny, że źle opiekuję się własną córką (a wszyscy wiemy, jaka jestem na to cięta). Na dokładkę - "Jak pokochać centra handlowe", no i cóż… za streszczenie wystarczy zdanie: "… mocny i realistyczny obraz współczesnej Polski widzianej oczami młodych ludzi wchodzących w dorosłość.". I w sumie nie wiem, czemu chcę się tak "dobić", ale gdzieś podskórnie czuję, że po porodzie mogę mieć problem z ogarnięciem własnej psychiki i takie manifesty pozwolą mi zrozumieć, że nie jestem sama. W kolejce czeka na mnie jeden kryminał od Becketta, który to nie raz w ciąży przyprawił mnie o zarwanie nocy czy dnia, ale jakoś nie umiem teraz, no. Mam wrażenie, że zostało tak mało czasu (BO ZOSTAŁO!) a ja jeszcze tyle nie wiem…

Drugie zakupy miały być ostatnimi jeśli chodzi o wyprawkę, ale jak zaczęłam ładować do koszyka to huhuhu… "Pierdółki"! Wiecie, podkłady poporodowe, wkładki laktacyjne, krem do pupy, jakieś gaziki, pokłady na łóżko… i nagle nabiłam trzy stówy. Uwierzcie mi, że przefiltrowałam koszyk pięć razy a i swoją listę i tak okroiłam po garści dobrych rad dziewczyn z grupy na fejsie. I w sumie nie wiem dalej, czy mogę uznać listę za zamkniętą. Z rzeczy, które naprawdę w dalszym ciągu potrzebujemy, to komoda na rzeczy Miśki (padnie chyba na Hemnesa z IKEI), przewijak (no nie wyobrażam sobie ryzykować siuśków na naszym łóżku) i dobry termometr, a te do najtańszych nie należą. I tu powinien być koniec. Jednakże ciągle mam gdzieś w excelu takie pozycje jak: awaryjny smoczek, awaryjna butelka za smoczkiem (lub nieawaryjna - to zależy, czy Miśka da się karmić przez tatę), aspirator do nosa czy małe opakowanie sudocremu w razie WU. I pewnie wiele innych rzeczy, które jeszcze nie przyszły mi do głowy. Ale uznałam, że ładowanie tego teraz mija się z celem - fakt, to wszystko może się przydać, ale równie dobrze nie musi, a żyjemy w pięknych czasach, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki w dowolnym sklepie. Najwyżej trochę się przepłaci i będę pluła sobie w brodę.

Sytuacja naokoło mnie w ostatnich dniach zaczęła deczko się napinać (a nie mówiłam…).

Po pierwsze - jutro na mieszkanie wjeżdża duet w postaci mojego męża i taty, czyli hydraulika pełną parą. Gdzie haczyk? Ano, że ta "pełność" jest bardzo mocno dyskusyjna… Wiecie, od paru miesięcy słyszeliśmy, że mamy nikogo nie brać, bo mój tato to fachura i on nam tak zrobi, że ojojojoj, tak dobrze będzie! Tylko musimy poczekać… No i klops. Jak nam tatuś zaczął wymyślać rozwiązania, oczywiście okraszone komentarzami typu: "Po kiego grzyba kupować mieszkanie w stanie zamkniętym, jak trzeba otwierać ściany?!" (dodam, że nagonki na dewelopera było więcej niż planu działania), to wyszło na to, że przesunięcie paru rurek i postawienie ścianki z regipsu to misja prawie tam samo mocno impossible, jak postawienie domu od nowa. Co tu dużo mówić - byłam tak mocno wkurwiona jego wywodami, że nawet sobie płakłam w kącie, taka się poczułam bezsilna. Plan na najbliższe dwa tygodnie - dać ojcu szansę, a jak nas zostawi z rozgrzebaną instalacją i pojedzie znowu za granicę, to bierzemy ekipę. Koniec czekania na cud.

Po drugie - życie porządkują nam teraz rodzinne nasiadówy, a jak rodzinne nasiadówy, to i rodzinne kwasy. Kto, jak, z kim, po co, dlaczego… Nie zdziwię Was pewnie w ogóle, kiedy powiem, że u mnie to tak średnio przyjaźnie raczej, toteż słuchamy z mężem wszystkich możliwych historii okraszonych kwasem i jadem i jeszcze bardziej marzy się nam pierwszy nocleg w naszym mieszkaniu. Inna sprawa, że mi już troszeczkę zdrowie nie pozwala - ledwo wysiedziałam wczoraj na prymicjach, nawet jedzenie nie było mi w stanie zrekompensować bólu kości ogonowej. W niedzielę komunia siostrzeńca. Jedyne, co mnie cieszy, że to po tym dniu zaczynamy szykować pokój na nadejście Miśki.

Po trzecie - i tu najsmutniejsza wieść… W dzień mamy zginął na motocyklu mój kolega z klasy, z lat podstawówki. To pierwszy przypadek, kiedy zmarł ktoś z mojego rocznika. Strasznie mną to wstrząsnęło, choć prawdę mówiąc nie mam żadnych super wspomnień z tym człowiekiem. A dzisiaj z kolei przeczytałam na fanpage-u Mamy Ginekolog, że straciła dziecko w zaawansowanej już ciąży… Zmroziło mi krew. Takie informacje sprawiają, że cała drżę, ale już nie o siebie, tylko o moją córeczkę. Tak bardzo chciałabym ją uchronić przed światem…

I cóż… tyle napięć. W sobotę udało mi się zaciągnąć męża na te darmowe warsztaty, tym razem z położną. Było o wszystkich fazach porodu, kiedy jechać do szpitala itp.. Generalnie, żeby nie było - ja to już jestem obcykana. "W oczekiwaniu na dziecko", "Ciężarówka", Wasze historie, filmy na Youtubie, nawet ta nieudana szkoła rodzenia Prenalenu - no bardziej już nie mogłam sobie utrwalić, jak długo rozwiera się szyjka i dlaczego pozycje wertykalne są lepsze od leżenia plackiem. Ale tego lenia śmierdzącego od kilku tygodni nie byłam w stanie namówić na przeczytanie paru stron o porodzie! Więc mamy sukces. Zapytałam go, czy dowiedział się czegoś nowego. Odpowiedź? "No tak - ja nie wiedziałem, że poród ma fazy i w ogóle…". Kurna no… śmieję się w duchu, choć nic w tym śmiesznego, że jeszcze nie raz będzie miał okazję stwierdzić: "Wow, nie wiedziałem!". Wiecie, np.. że dzieć płacze w nocy…


Temperatura za oknem rośnie, w mojej głowie chyba też. Weźcie mi trochę pozytywnej energii wyślijcie, co? Bo czuję, że mój spokój się kończy.


… btw, czy tylko ja czekam na kolejny update od Dewy?! :D


Wiadomość wyedytowana przez autora 29 maja 2017, 22:48

3 komentarze (pokaż)
30 maja 2017, 20:33

Dziennik pokładowy:
235dc, czyli dzień później



Uderzył mnie dzisiaj truizm. Ale to dobrze, bo ten akurat z tych "budujących".

Koleżanka porobiła nam parę zdjęć ciążowych i wrzuciła do siebie na walla. Postanowiłam, że zrobię coming out przed społecznością facebookową i udostępniłam galerię dalej. Pominę fakt, że mój telefon co chwila kwęka od powiadomień typu "Zosia Samosia lubi to!", ale odezwała się dzisiaj do mnie znajoma ze studiów, z którą nie gadałam... nooo... długo.

I tak sobie pisałyśmy. "Co u Ciebie?", "Aaa, w ciąży jestem, mam mieszkanie, ale jeszcze w nim nie mieszkam", "Aaa, to fajnie, ja buduję dom, udało się bez kredytu!". I tak od słowa, do słowa... Kiedy nawzajem przeciągałyśmy się w zeznaniach, czy lepiej tania działka pod miastem czy droższe mieszkanie w mieście i kredyt, to nagle wypaliła: "Jak ja Ci zazdroszczę...".

Oniemiałam. Wiecie. Bo zasadniczo to ja jestem taką cierpiętnicą. W ciąży mi ciężko, w pracy mi ciężko, z rodziną mi ciężko, w remoncie, w którym nawet nie uczestniczę, mi cieżko. I ktoś mi zazdrości.

Zapytałam, dlaczego. I odpowiedziała mi tak:

"Zaraz bedziesz miała maluszka. Dom/ mieszkanie można kupić albo i nie - kwestia kasy. Ewentualnie kredytu. A dziecka sobie nie kupię. Niestety."

Wyznanie dość otwarte, aczkolwiek nie drążyłam, dlaczego sama nie ma dziecka. Uznałam, że sama by mi powiedziała, gdyby chciała.

Tak czy siak jeszcze nikt bardziej dosadnie nie uświadomił mi, że noszę pod sercem najpiękniejszy Skarb. A ja marudzę, że mieszkanie mi się za wolno remontuje... Matko jedyno. Znacie to uczucie? Kiedy uderzy w Was nagle z siłą czołgu oczywista oczywistość?

Próbowałam ją przekonywać, że "no wiesz, ja wcale nie mam tak różowo...", ale chyba zrobiłam to z czystej grzeczności. Dotarło do mnie, że mam tak różowo, na ile sama chcę widzieć różowość.

A teraz zapisuję ten wpis zanim wróci mąż z placu boju i powie mi, że jego teść doprowadził go do szewskiej pasji...


***

DEWO, GRATULUJEMY PIĘKNEGO DZIEDZICA!

4 komentarze (pokaż)
2 czerwca 2017, 12:37

Dziennik pokładowy:
238dc, jutro zaczynamy 35 tc



Kto by pomyślał, że wchłonę dwie książki w jeden dzień. A mowa o "Złe matki są najlepsze" i "Jak pokochać centra handlowe". Jednej doby zafundowałam sobie koktajl podejść do macierzyństwa tak skrajnych, że ojaniemogę. Czuję się skonfundowana. Pierwsza książka jest, i chyba nie będę ukrywała, kwintesencją mojego podejścia do rodzicielstwa na dzień dzisiejszy. Czyli ufać intuicji swojej i dziecka, kazać komentatorom się wypchać i generalnie zbić piątkę z matką naturą. Co mi się wyjątkowo nie podoba - infantylny język, dający się wyczuć na kilometr "monopol na prawdę " (choć niejednokrotnie padło sformułowanie, że każdy podejmuje decyzję jaką chce i nie ma prawda być oceniany - w moim odczuciu chyba tak trochę w ramach poprawności politycznej) i w ogóle kłamstwo, które jest napisane już na okładce: "macierzyństwo jest proste". No nie wydaje mi się. Ale może zmienię front, kiedy urodzi się Miśka i stwierdzę, że w życiu nic prostszego nie robiłam. Druga pozycja, cóż… Dobijający obraz rzeczywistości, której ciągle się obawiam. Czyli poporodowa depresja, uczucie zagubienia wśród tłumu ludzi pędzących w dyskontach, samotność i wieczne ścibolenie na życie w świecie, w którym piękne katalogi pokazują jestestwo jak z żurnala, bez plam po jogurcie dziecięcym na kanapie i okruszkach po biszkoptach. Paradoksalnie trochę czuję ulgi, gdy to czytam, bo my, katastrofiści, już tak mamy - lżej nam, gdy jest nas więcej, choć ponuractwo to nic fajnego. Do tego przepiękny język. Kwiecisty. Chwila z taką lekturą i wyłączają mi się wszelkie "nooo", "jo", "yhy", a w zamian mam ochotę rzucać metaforami tu i ówdzie. Wady… takie, że teraz boję się, czy to wszystko nie będzie prawda.

Generalna konkluzja po dwóch lekturach - ile ludzi, tyle wizji macierzyństwa i to, czy ja będę w stanie to udźwignąć, okaże się dopiero po porodzie. Damn it. Wiecie - bo ja bym chciała wiedzieć już. Ale mimo wszystko - im więcej czytam tego typu książek, wyznań na grupach, blogach parentingowych i Waszych pamiętników, tym lepiej wiem, że jestem bardziej gotowa na ewentualne porażki, niż gdybym nie czytała wcale. Jeżeli przyjdzie kryzys, to już wiem, że powinnam dać sobie zrozumienie i wewnętrzne przytulenie, a nie samobiczowanie się myślami typu "jestem wyrodną matką". Trochę zdejmuje to ciśnienia.

Jutro zaczynamy 35 tydzień. Wow. Cały czas z tyłu głowy mam to, że termin porodu to jakaś data z kosmosu i pewnie urodzę, gdy ciąża zostanie uznana za donoszoną. Życie zweryfikuje. Ale z prostego rachunku wynika, że 38-35 to 3. A 3 to jakaś taka wyjątkowa liczba - "do trzech razy sztuka", są też trzy miejsca na podium, każdy kwartał ma trzy miesiące i w ogóle trzy niesie dla mnie więcej grozy niż cztery. 3 tygodnie to prawie za chwilę!

… matko, o czym ja mówię, co nie?

Hydrauliczne postępy w mieszkaniu idą nawet, nawet. Pomijając fakt, że mój tata to uwielbia, jak ktoś stoi nad nim trzy godziny tylko po to, żeby raz mu podać śrubkę, co pomału zaczyna wytrącać z równowagi męża, to jakimś tam tempem, małym bo małym, ale się kula. Jak pójdzie dobrze to może w lipcu zamkniemy temat instalacji, wyprowadzimy elektrykę tam, gdzie chcemy, zamkniemy ściany i położymy podłogi. Była gadka, że do życia potrzeba będzie przynajmniej jednej łazienki i kuchni, ale mąż serio zastanawia się, czy nie wystarczy nam jeden kibelek i umywalka.

Miśka, moja kochana Misiunia… Czuję się rozkosznie, kiedy rozpycha się swoimi małymi kończynami a ja nie mogę zgadnąć, czy to ręka czy noga. A może łokieć? Może kolanko? Chwilami, kiedy na leżąco lekko uniosę górę tułowia i napina mi się na brzuchu skóra, widzę, jak układa się jej ciałko. Widzę mały, wąski korpusik i napawa mnie rozczulenie, jaka ona musi być krucha i maleńka. A jednocześnie tak idealna w każdym centymetrze kwadratowym swojego jestestwa.

Wracając do książek - wczoraj wystarczyło mi jedno zdanie: "… płakałam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam swoje dziecko", i co? Ja też w ryk! Wyłam, wyłam i wyłam. A to dlatego, że ja już teraz wiem, że nasze spotkanie będzie najbardziej magicznym doznaniem, jakie dane będzie mi przeżyć. Cieszę się na nie i jednocześnie drżę, żeby się idealnie do tego przygotować. Bo moja córcia zasługuje na wszystko, co najlepsze. Na samą myśl odpalam potok łez i nie mogę pohamować wzruszenia.

Jutro przedostatnie spotkanie w ramach "Gdy się rodzi Małyssak", tym razem spory iwent. Spotkanie z Hafiją, sesje fotograficzne, masaże, jogi dla ciężarnych, możliwość spotkania z konsultantką do spraw chustowania… będzie się działo!

No nic… po dwunastej już. Wypadałoby się ogarnąć, ha! I przy okazji zaliczyć masaż krocza, o którym dwa dni z rzędu zapomniałam. Ych… no nie umiem w to i już. I zniechęcam się. Knapik na "MamaZone" mówi, że można to robić do pięciu minut i ponad, ja wytrzymuję ledwo cztery. Kto by pomyślał, że to jest aż tak nieprzyjemne - masowanie Grażyny! Moje lekkie uciskanie kciukami jest niczym w porównaniu do aktu poczęcia Miśki (ażeśmy pięć cykli ją poczynali, więc wiem, co mówię!), a i tak nie mogę się doczekać, aż skończę. Najgorsze jest znalezienie dobrej pozycji. Na leżąco, na plecach - nie sięgam. Z zadartą nogą na wannie - ledwo trzymam równowagę. Nie wiem, tylko się wkurwiam. No ale trzeba. Co by na siebie nie narzekać, gdy pęknę. Wiecie, że nic nie zrobiłam.


I tym obrzydliwym akcentem życzę Wam miłego piąteczku!

0 komentarzy (pokaż)
4 czerwca 2017, 22:25

Dziennik pokładowy:
240 dc, 35 tyyydzień


Wczoraj zaliczyłam czwarty z pięciu iwentów "Gdy się rodzi Małyssak". Kurde bele, kocham te spotkania. Naprawdę. Tym razem było z pompą. Zaliczyłam masaż karku, a raczej tortury - dziwnie się składa, że podobno cały mam sztywny... Przypadek? - nie sądzę! Z moimi schizami to się w sumie nie dziwię. Potem jeszcze zaliczyłam przymiarkę sukienek do karmienia i mini sesję z brzuszkiem. Wygrałam nawet wejściówkę na jogę dla ciężarnych! Całości wtórowało wystąpienie Hafiji (Hafii? :D) na temat zalet karmienia piersią. Na około mnóstwo rodziców z maluchami, chusty, karmiące cycuszki... I za darmo takie emocje!

Miło było w czymś takim uczestniczyć, choć przyznaję, że o tym karmieniu to słuchałam jednym uchem. Głównie chyba dlatego, że trochę nie rozumiem fenomenu "promocji karmienia". Nie, że sama nie mam zamiaru używać cycuszków - skąd! Marzy mi się, aby Miśka przyssała się od razu i nie puszczała nawet i ponad rok. Samo zjawisko jest dla mnie dość nietypowe, bo chyba nigdy nie doświadczyłam w swoim otoczeniu demonizacji karmienia. Sama wyciągnęłam wszystko co najlepsze z cycków mojej matki, i zajęło mi to trzy lata życia! Na około karmią moje koleżanki, członkinie rodziny - nikt nigdy krzywo nie patrzył. Owszem, swoje w necie przeczytałam - jak to "normalni" ludzie nie życzą sobie "szczucia obrzydliwym cycem w restauracji", ale nigdy jakoś nie reagowałam na to inaczej niż gromkim śmiechem, no bo jak inaczej na taką durnotę reagować? Dobrodziejstwo karmienia piersią jest dla mnie tak intuicyjnie logiczne, że nikt mi nie musi robić wykładu na temat zalet cycuszków ani używać naukowych pojęć. Że odporność, że przeciwciała, że to i tamto. Po prostu nie wiem, dlaczego miałabym kwestionować to, co natura robi z nami od początku istnienia. I już. Mało tego - idąc do empiku i patrząc na półkę z książkami nie znajdziecie ani jednej pozycji pt. "Mleko modyfikowane jest zajebiste - poradnik przyszłej matki". Nope. Regały uginają się od książek na temat porodów fizjologicznych i użycia cycyszków. Wydaje mi się, że trzeba trochę żyć w innym świecie, żeby dalej uważać, że mleko kobiece jest demonizowane. Ale kto wie, czy po pierwsze - obecny stan rzeczy nie jest efektem walki, której nie byłam świadkiem. A po drugie - może już niedługo wkurzy mnie położna, która zamiast polecić mi doradcę laktacyjnego wyjedzie z mieszanką, albo dentysta, który powie, że Miśka ma próchnicę od karmienia. I wtedy się wkurwię. A na razie patatajam sobie z jednorożcami po tęczy i świat wydaje mi się bardzo prosty.

Mimo wszystko, pomimo ogromnej chęci karmienia piersią, brzydzę się laktoterrorystek, które swoją agresję zasłaniają "chęcią wsparcia". Bycie podpiętym na fejsie do grup dla rodziców uświadamia mi potęgę wymiany cennych informacji, ale równolegle dobija mnie świadomość, jak wiele jest dziwaków. Przykład? Niedawno wstawiony na grupie post: "Dziewczyny! Na grupie X jakaś laska pyta się, jakie mleko modyfikowane podać a inne jej odpowiadają, jakie (!!!), i jak my im piszemy, że ma spróbować piersi, to one na nas jadą - idźmy tam i sobie lajków natrzepmy, bo trzeba ratować sytuację, żeby nie podawała butli!". Ja pierdacze... Mam wrażenie, że niektórzy zapominają, że wszyscy jesteśmy dorośli, każdy podejmuje swoje decyzje, nic nie jest zerojedynkowe a moje życie to nie jest życie kogoś innego. Mój siostrzeniec był od początku karmiony MM. Jest zdrowym chłopcem. Żyje. Szczerze - nie wiem, co myślała moja siostra, kiedy podjęła taką a nie inną decyzję, no ale kuźwa... Miała prawie 30 lat. To chyba wystarczająco dużo, żeby zadecydować po swojemu. Szczerze - ja się nie dziwię, że te kobiety źle reagują. Mnie też wpienia, jak ktoś mi się wpieprza w życie i mówi, co mam robić. Uważam, że promowanie karmienia powinno wyglądać zupełnie inaczej. Poprzez pozytywny przykład. A nie organizowanie na kogoś nagonki "grupy wsparcia".

Ostatnia impreza rodzinna przed rozwiązaniem zaliczona. Komunia siostrzeńca. Cóż mogę rzec - uff. Polatałam trochę z aparatem, pomogłam w kuchni przy paru niezbyt angażujących rzeczach, pomemlałam żarcie i wniosek mam taki, że boję się bardzo dziewiątego miesiąca. Czuję się ociężała, każda pozycja mnie boli. Siedzę? Kość ogonowa napieprza. Chodzę? Bolą mnie plecy. Leżę na boku? Drugi bok zgniata go z siłą czołgu.

Ha, paradoksalnie - mam wrażenie, że trzeci trymestr jest najlepszy ze wszystkich.


Wiadomość wyedytowana przez autora 5 czerwca 2017, 00:28

2 komentarze (pokaż)
8 czerwca 2017, 14:18

Dziennik pokładowy:
244dc, 35 tydzień trwa



Cześć i czołem.

Stary od czterech dni na delegacji, toteż siedzę i snuję się jak cień, bo nie mam dla kogo zachowywać pozory ogarnięcia. Chociaż przepraszam - w dwa z tych czterech dni udało mi się ubrać i wyjść z domu. Za pierwszym razem - na spotkanie wspólnoty mieszkaniowej. Za drugim - na mój ciążowy fitness, choć zdaję sobie sprawę, że raz na tydzień to żadna systematyczność, ale lepsze to niż nic. No i do końca czerwca mam multisporta, więc korzystam.

Jeśli chodzi o mieszkanie to jestem z dnia na dzień pełna obaw. I tu się zatrzymam. Bo właśnie wywaliłam spory akapit wypocin, w którym opisałam sytuację ze szczegółami. Walnęło mnie, że "co to, kurczę blade, te biedne ciężarówki obchodzi?". Więc powiem tylko w skrócie, że instalacja wodno-kanalizacyjna w naszym lokum pozostawia wiele do życzenia i w sumie dziękuję Bozi, prezydentowi i akademii, że zachciało się nam zmieniać przeznaczenie pomieszczeń, bo nigdy byśmy nie dobrali się do ścian. Do tego deweloper miga się od odpowiedzialności i cóż tu mówić... jest wesoło. Mąż pociesza mnie, że on nie zna nikogo, kto by nie miał perypetii z mieszkaniem - czy to w bloku, czy to z lokalem pierwszej czy drugiej ręki, czy też z budową domu. A remedium na wszystko byłoby pewnie spanie na kasie i budowanie samemu. I to jeszcze najlepiej w takiej okolicy, gdzie jest jednocześnie wszędzie blisko, ale w sumie daleko. I żeby obok było najlepsze przedszkole, najlepsza szkoła, najtańszy sklep a sąsiedzi żeby srali kwiatkami. Muszę mu tu rację przyznać, bo spełnienie wszystkich tych kryteriów byłoby niemożliwe. Więc mamy co mamy. I tak lepsze to, niż wieczne odwlekanie dorosłych decyzji w czasie... A może nie?... Błagam, powiedzcie, że lepsze!

W domu rodzinnym bez zmian. "Milusińskie" teksty szaleją w najlepsze. Mój tato nie ukrywa zażenowania poziomiem prac hydraulicznych w naszym mieszkaniu i już nie wiem, co mnie wkurza bardziej - stan tej instalacji, czy jego "jak można sprzedać coś takiego... jak można kupić coś takiego...". Normalnie jakby mu się płyta zdarła. W międzyczasie trzy grosze dokłada mamunia. Parę miesięcy temu walnęła nam szantaż emocjonalny, że jeżeli nie skorzystam z pomocy ojca, to "fak ju - furtka zamknięta, nikt Wam nie będzie już więcej pomagał!". Teraz z kolei dzień w dzień słyszę, że przez nas tata stracił cały urlop w Polsce. Mam tego po dziurki w nosie. Nie cierpię, gdy mnie ktoś zmusza do podziękowań za coś, co zostało nam wręcz wmuszone i upewniania się każdego dnia, czy ktoś naprawdę chciał mi pomóc czy tylko udawał i może powinnam była się domyślać, że chyba jednak nie... Kurwa no.

I wiecie co - czasem mam odruch, że mam ochotę zacząć nowe życie, odciąć się grubą kreską i jej po prostu wybaczyć. Oczyścić się z toksycznego jadu i w tym dziwnym przepychaniu na pyskówki po prostu być mądrzejszą i odpuścić. Przykład - komunia siostrzeńca. Jedna z moich babć, którą nieźle dopadła demencja, dopiero zauważyła, że jestem w ciąży. Nie dociera do niej, że w dzisiejszych czasach płeć można poznać przed narodzinami. Mówiłam jej, że będzie córka. Patrzyła na mojego męża z politowaniem: "A ty byś pewnie syna chciał...". Mąż, dyplomatycznie, odpowiada: "Dziecko chciałem". Na co babcia: "Wszystkie chłopy chcą syna... szkoda Ci będzie...". Wiecie - obleciało mnie to. Ot, stara, schorowana kobieta mówi sobie coś pod nosem. Momentalnie jednak uderzyło mnie wspomnienie sprzed paru miesięcy. Moja mama mówiła dokładnie to samo. "Michał - nie przejmuj się, grunt, żeby zdrowe było. A potem może Ci się uda...". I dotarło do mnie, że jak ta moja mama mogła wyrosnąć z innym światopoglądem, skoro latami puchła od tego typu podobnych dyrdymałów w rodzinnym domu? Od razu jakby przeszedł mi gniew, bo wszystko zrozumiałam. To nie ona mi gra na nosie, tylko zamknięty łańcuch przekazywanych z pokolenia na pokolenie krzywdzących tekstów. Tylko wiecie co... Ten mój "dzień dobroci" trwa zazwyczaj parę godzin, bo potem wychodzę sobie elegancko z pokoju, pod pachą grube tomiszcze "Dzieciozmagań" Kaz Cooke i dostaję na twarz komentarz: "Jakie to oczytane, jakie mundre... hehehe... A jak się wydarzy coś, czego nie znajdziesz w swoich mądrych książkach? No co? Co zrobisz?! Zesrasz się!". Ja pierdolę. I w mojej duszy znów zaczyna kiełkować terrorysta. Odpowiadam chamsko: "Co zrobię? Wiem, czego nie zrobię. Na pewno nie zadzwonię do Ciebie.". Damn it! I zaczynamy zabawę od początku...


Wchodzę na belly a tu bams... Stało się. Kalendarz ciąży, niczym zalotna dziewica, odkrywa przede mną rąbek finału, na który czekałam, zanim w ogóle zaszłam. Ot - z prawej strony macha do mnie początek 38 tygodnia. Mam teraz nagłą potrzebę nadrabiania wszelkich zaległości. W mieście zaczynają się fajne koncerty plenerowe i chcę zaliczyć wszystkie! Ćwiczenia - najlepiej do końca czerwca. Mam jeszcze tą wejściówkę na jogę i czuję jej oddech na plecach, chcę skorzystać, póki czas. 21 czerwca mam szansę na ostatni koncert z chórem, choć stopuje mnie wizja wód odpływających przed publicznością, choć jest to tak samo prawdopodobne jak to, że kiedyś poczuję wsparcie od własnej matki (hahaha). A jednocześnie ja robię się coraz bardziej ociężała, powolna i sapiąca. Na plusie już prawie 11kg, choć trzeba dodać, że samą ciążę zaczynałam już z 10kg powyżej zalecanego dla mnie BMI, więc w sumie to utyłam mało i niemało. Czuję się więc jak stary człowiek, który w ostatniej chwili ocknął się, że nie przeżył młodości. Mimo wszystko dalej podtrzymuję - ten trymestr jest lepszy od dwóch poprzednich. W pierwszym - drżałam o dziecko i zagrażające poronienie. W drugim - dostałam w twarz odebraną mi samodzielnością, łącznie z panowaniem nad własnym ciałem. A w tym... kurde bele - może i jestem gruba, ospała i marudna, ale czuję się z tym pogodzona jak nigdy. Napawam się tym stanem niczym ciszą przed burzą, a w międzyczasie oglądam sobie tylko wybijające się na brzuchu pagórki, gilam je i mówię spokojnym głosem: "No cześć, Misiuniu, Kochanie Ty moje najcudowniejsze, moja słodka Kruszynko, moja stópko, moja łapko, moje kolanko - czy co Ty tam wystawiasz do mnie, kocham Cię bałdzo, bałdzo, baaałdzo...". Dalej podtrzymuję, że moja córka to mój promyczek słońca w życiowej beznadziei.

Pokój dalej nieprzygotowany. Torba pusta. Czekam na starego i jak tylko wróci, robimy wielki przegląd wyprawki rozwalonej na milion części w domu i wyciągamy łóżeczko. W poniedziałek ginekolog i podglądanie Miśki. W sobotę ostatni dzień warsztatów, tym razem z doradcą laktacyjnym.

A w niedzielę... nasza pierwsza rocznica ślubu!



edit.

Ja nie wiem, czy się kiedyś nauczę nie pisać z obcymi ludźmi na fejsbuku. Jakaś mamuśka zapytała, czy ktoś planuje kupić żel położniczy Natalis. Przejrzałam skład, wyszło, że zwykły lubrykant - co sam producent pisze na stronie, a cena prawie 200zł. Czuję nosem, że 3/4 tej ceny to cena za opis, czyli: "łagodzi poród". Poza tym stwierdzenie, że cokolwiek łagodzi, jest bardzo na wyrost. No bo jak to sprawdzić? Urodzić, cofnąć się w czasie, urodzić z żelem i porównać? Jedyny argument, jaki do mnie trafia, to że jak jest ślisko i jest nawilżenie, to grażyna mniej dostaje w kość. Ale czy trzeba wydać 200 zł za niemalże to samo, co jest w żelu do USG, który szpital ma na stanie? Stwierdziłam, że czemu nie - udzielę się w dyskusji, i to napiszę.

W zamian dostaję:
"Co Ty chcesz udowodnić, he? Że bubel? Że komuś nie pomogło? Chcesz, to się wysmaruj kiślem i tak sobie w bólach rodź. Jak inni chcą sobie pomóc w traumatycznym porodzie, to cena nie gra roli. SKOŃCZYŁAM DYSKUSJĘ, ŻEGNAJ!".

... mam wrażenie, że bardziej agresywne w necie są matki, które napadają na inne matki, niż wyznawcy Korwina w Internecie.


Wiadomość wyedytowana przez autora 8 czerwca 2017, 18:59

4 komentarze (pokaż)
9 czerwca 2017, 19:02

Dziennik pokładowy.
Dzień później.



U mnie dni bez spiny jak na lekarstwo, więc każdy muszę dobrze udokumentować.

Byłam na jodze. Pierwszy raz w życiu. I na takiej ciążowej pewnie ostatni. To było półtora godziny czystego relaksu. Rano oczywiście trzeba było mi podnieść ciśnienie głupim komentarzem, ale po mojej wycieczce pksem, naciąganiu czego się da i głębokim oddychaniu przeszło jak ręką odjął. Pani od jogi połechtała moje ego i powiedziała, że jak na nooba mam bardzo elastyczne ciało i niezłą jego świadomość. Nie wiem, na ile to zasługa mojej aktywności przed ciążą a na ile budowa anatomiczna (potrafię w siadzie tureckim przykleić kolana do ziemi, choć nigdy tego nie ćwiczyłam), ale dodalo mi to otuchy w kwestii porodu. Może moja miednica zlituje się nade mną. Oby.

Pośmiałam się też trochę. O ile jeszcze nie narobiłam sobie wrogów po szczepionkach, karmieniu i żelach położniczych, to mam nadzieję, że do tego grona nie dołączą teraz joginki. Otóż nie mogłam się w pełni zrelaksować na końcówce, bo ledwo tłumiłam śmiech, po tym, jak sugerowano nam wyobrażenie sobie kwiatu lilii w spojeniu łonowym w świetle wschodzącego słońca, który z każdym skurczem rozwija jeden płatek i przybliża mnie to do rozwiązania. Przepraszam. Jestem nieczułą jedzą. :D

Co trzeba jednak oddać - właściwości terapeutyczne tych zajęć są niesamowite. Tak strasznie żałuję, że całą ciążę nie mieszkaliśmy w mieście... Te zajęcia, warsztaty... Wszystko pod nosem. Ech.

Potem odwiedziła mnie przyjaciółka. Zaliczyłyśmy maly spacer na słoneczku, lody i kawę. Nachichralysmy się jak głupie. Moja gumka w majtkach poluzowała się jeszcze bardziej.

W ogóle mam na sobie moją groszkową sukienkę i chociaż wstając z łóżka muszę się rozbujać jak struś pędziwiatr, to idę właśnie zrobić mi i mężowi pyszne wege curry na kolację i zjeść je ze smakiem na podwórku.

Totalnie nieproduktywnie.
Ale uwielbiam mieć w sobie ten spokój...

Edit.
Ło matko! O najważniejszym nie napisałam!
Mała tak się naprężyła, że pod ręką czułam jej nóżkę. Dacie wiarę? Taki mały walec. Z piszczelkiem. Chyba.
Rozczuliła mnie ta kończyna do granic możliwości.


Wiadomość wyedytowana przez autora 9 czerwca 2017, 19:18

1 komentarz (pokaż)
UTWÓRZ KONTO

Twoje dane są u nas bezpieczne. Nigdy nie udostępnimy nikomu Twojego adresu e-mail ani bez Twojego pozwolenia nie będziemy wysyłać do Ciebie wiadomości. My również nie lubimy spamu!

Twój adres e-mail: 
OK Anuluj
Dziękujemy za dołączenie do BellyBestFriend!

Wysłaliśmy do Ciebie wiadomość z linkiem aktywacyjnym.

Aby aktywować konto przejdź do swojej poczty email , a następnie kliknij na link aktywacyjny, który do Ciebie wysłaliśmy.

Jeśli nie widzisz naszej wiadomości, zajrzyj proszę do folderu Spam.

OK (15)